2013-08-30

Rozdział 2: Niemiłe złego początki

Obudziło ją coś wilgotnego, spadającego delikatnie na jej twarz. Przez chwilę się nie poruszała, nie mając pojęcia, co ma zrobić. Zaczęła nasłuchiwać znajomych odgłosów, które na co dzień towarzyszyły jej rodzinie o poranku, ale już wiedziała, że nic takiego nie usłyszy. Oprócz źle wróżącej ciszy jej uszy nie zarejestrowały żadnego dźwięku.

Czuła, że leży na czymś twardym. Pomacała ręką dookoła siebie, a jej palce dotknęły zimnej ziemi. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą zachmurzone niebo, z którego spadały na nią płatki śniegu. Gdy podniosła się do pozycji siedzącej, zobaczyła wszystko, a zarazem nie zobaczyła nic. Ziemia dookoła niej nie była porośnięta trawą. Ujrzała liczne pęknięcia, które świadczyły o tym, że te ziemie nawiedziła susza. Jednak coś jej się nie zgadzało. Skoro pada śnieg, to kiedyś musiał tutaj padać i deszcz, prawda? Deszcz, który by nawodnił otaczającą ją martwą skorupę, obecnie przykrytą niewielką warstwą śniegu. Deszcz, który otuliłby sobą od dawna nienawilżoną ziemię, która...

...Nie ma końca?

Z jej ust wyrwał się zduszony krzyk, kiedy prędko stanęła na nogi. Rozglądnęła się dookoła, a jej ręce mimowolnie powędrowały w stronę głowy, za którą natychmiast złapały. Znajdowała się na jakimś pustkowiu, a ze wszystkich stron widziała tylko bezkresne niebo i ziemię. Pomimo kryzysowej sytuacji, w której nie wiedziała, gdzie się znajduje i jak się z tego miejsca wydostać, zaczęła podziwiać to miejsce. Miejsce, które aktualnie wydawało jej się bardziej niebezpieczne od Zakazanego Lasu pod Hogwartem.

Potrząsnęła głową, w duchu przeklinając się za swoją głupotę i zaczęła uważniej przyglądać się otoczeniu, badając wzrokiem każdy metr ziemi w oddali. W pewnym momencie zmrużyła oczy i intensywniej wpatrzyła się w miejsce, które zwróciło jej uwagę. Ten kawałek, a raczej spory kawał, wyglądał nieco inaczej niż ten, który znajdował się za nią. Nie wiedziała, w jakiej odległości, czy kilkuset metrów czy kilkunastu kilometrów, ale w tamtym miejscu ziemia była jakby załamana...

Nie namyślając się ani chwili pobiegła w tamtą stronę, nie patrząc się za siebie. Biegła i biegła, a tamto miejsce w ogóle się do niej nie zbliżało. Parę razy musiała przystanąć, aby złapać kilka głębszych wdechów i po chwili ponowić bieg ku nieznanemu. Nie wiedziała, ile minęło czasu, kiedy w końcu musiała się gwałtownie zatrzymać, gdy ziemia pod nią nagle się skończyła, a z jej ust wyrwał się cichy jęk. Nie chcąc patrzyć na widok przed sobą, odwróciła się i zaczęła szukać wzrokiem miejsca, z którego zaczęła swój bieg. Przejechała dłonią po twarzy, gdy zdała sobie sprawę, że to nie ma najmniejszego sensu i z powrotem popatrzyła na miejsce, do którego dotarła. Podeszła powoli kilka kroków do przodu i spojrzała w dół, gdzie rozciągała się przed nią bezkresna tym razem woda, której powierzchni nie zakłócała ani jedna, choćby najmniejsza fala.

Przepaść była nieprawdopodobnie głęboka. Przygryzła wargę, uświadomiwszy sobie, w jak bardzo beznadziejnej sytuacji się znalazła. W sytuacji, która nie ma wyjścia. Za nią znajdowała się tylko martwa skorupa ziemi, która nie miała końca, a przed nią ocean, którego końca również nie było widać. Gdy już zaczęła poważnie myśleć nad skoczeniem prosto w ostro zakończone skały, które znajdowały się na dnie przepaści, jej wzrok przykuło uwagę coś, co nie powinno się tam znajdować.

W dole, kilka metrów na prawo od niej, szeroko rozciągnięte na skałach leżało ciało. Martwe ciało.

Ciało, które wydawało jej się dziwne znajome.

Krzyknęła, tym razem głośno, gdy mimo dzielącej jej odległości, rozpoznała kruczoczarne włosy rozsypane wokół twarzy postaci. Łzy napłynęły do jej oczu, gdy dostrzegła krew na różnych częściach, przesiąkniętą przez ubrania mężczyzny, który był jej ojcem.

Zwłoki Harry'ego Pottera leżały na skałach na dnie przepaści, a jego kończyny były nienaturalnie powyginane. Zamknęła oczy, nie chcąc oglądać tego widoku, a gdy ponownie je otworzyła, znajdowała się tuż przy ciele swojego ojca. Usta miał już sine, a krew zdążyła zakrzepnąć i wszystko wskazywało na to, że leży tu już od dłuższego czasu. Ale nie to było najgorsze.

Najgorsze było to, że na jego twarzy malował się uśmiech.

Uśmiech, który musiał być prawdziwą oznaką szczęścia, skoro zachował się na jego twarzy mimo śmiertelnego upadku. Ale to przecież niemożliwe, jak mógł się uśmiechać, skoro ktoś go zepchnął z przepaści? Bo przecież sam by nigdy nie skoczył...

...Prawda?

Bardziej wyczuła, niż usłyszała, że ktoś za nią stoi. Odwróciła się szybko w miejscu, nieświadomie zasłaniając przed obcymi zwłoki ojca. Tylko że dwójka ludzi stojąca przed nią wcale nie była jej obca. Byli to ludzie, których dotychczas widziała tylko na nielicznych zdjęciach, które od czasu do czasu przeglądała z rodzeństwem i rodzicami.

- Babcia Lily...? Dziadek James...?

Patrzyła na twarze Potterów, uspokajając się natychmiast. Babcia Lily i dziadek James nie żyli, więc miejsce, w którym się znalazła, nie mogło być prawdziwe. Nie mogła znaleźć się w zaświatach; jest pewna, że nie zdarzyło jej się umrzeć w ciągu ostatnich kilku dni... Ale dlaczego w takim razie ciało taty wydawało się tak strasznie realne? Ta myśl spowodowała, że niepokój ponownie wkradł się do jej serca i jeszcze bardziej się pogłębił, gdy dostrzegła wyraz twarzy swoich dziadków.

Rude włosy babci, ciemniejsze od jej własnych, lekko unosiły się w powietrzu, pomimo że nie wiał wiatr, a dziadek był jeszcze przystojniejszy, niż na zdjęciach. Tacy piękni, tacy młodzi, tacy... przerażający. Uśmiechali się do niej delikatnie, jakby chcieli ją uspokoić, ale to ich oczy przykuły jej uwagę. Orzechowe oczy Jamesa i zielone oczy Lily, tak jej znane, gdyż codziennie zaglądała w oczy o takim samym kolorze tęczówek... Te oczy płonęły żywym ogniem. Świeciły się nienaturalnie, jakby ich właściciele byli czymś niebotycznie podekscytowani. Odwrócili od niej wzrok i spojrzeli na swojego syna z obsesyjną wręcz miłością. Lily nie mogła powstrzymać napłynięcia ku jej myślom jednego słowa: Oszaleli.

Dziadek James znowu na nią spojrzał, a jego uśmiech się powiększył. Otworzył usta i poruszył nimi, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Jednak do jej głowy wdarł się obcy dla niej głos, który doskonale współgrał z poruszającymi się ustami dziadka.

Wkrótce.


*

Lily Potter obudziła się z cichym jękiem. Fragmenty snu, z którego się dopiero wybudziła, zaczęły szybko wymykać się z jej podświadomości. Wiedziała, że powinna wstać, podreptać do biurka i wyciągnąć z szuflady swój dziennik snów - tak, jak to robiła zawsze - ale łóżko było takie wygodne, a pościel taka pachnąca... Jutro - pomyślała i przekręciła się na drugi bok, obiecując sobie, że z samego rana opisze sen w swoim dzienniku. Zasnęła szybko, a ostatnie fragmenty jej snu się rozproszyły. Rano nic nie będzie pamiętać.

Piętro niżej, dokładnie pod jej pokojem, Harry Potter leżał na łóżku, wpatrując się w sufit ze zmarszczonymi brwiami. Nie był pewny, co go obudziło. Podniósł rękę i dotknął swojej blizny na czole, która nie dawała mu znać o swoim istnieniu od ponad dwudziestu trzech lat. Przez chwilę miał wrażenie, że blizna jest bardziej wypukła pod jego palcami, niż zawsze. Z cichym westchnieniem opuścił rękę i pokręcił głową. To nie mogła być blizna. Voldemort był przecież martwy, a razem z nim było martwe to połączenie, które ich łączyło przez tę bliznę.

Ale nie mógł odepchnąć od siebie myśli, że coś jest nie tak. Że coś się właśnie zaczęło i potrwa przez jakiś czas. I że to "coś" wcale nie będzie przyjemne.

Zaklął w myślach. Przejechał dłonią po twarzy i pomyślał, że to były spokojne dwadzieścia trzy lata. W końcu musiał nastąpić koniec tego spokoju, tej idylli, która trwała nieprzerwanie od tylu lat. Westchnął tylko z ponurą rezygnacją i przysiągł sobie, że tym razem będzie inaczej. Nie wiedział, co się stanie. Nie wiedział, kto lub co jest tym razem wrogiem i jakie ma plany. Ale wiedział jedno.

Tym razem nie pozwoli, aby ktokolwiek ucierpiał.

*

- Tak!

Spokojne popołudnie w domu Potterów zakłócił krzyk Albusa dochodzący z jego sypialni na piętrze. Po chwili szeroko uśmiechnięty chłopak wbiegł do kuchni, a za nim reszta rodzeństwa. Wszyscy trzymali w dłoniach identyczne koperty.

- Zostałem prefektem! - powiedział głośno Albus do zdezorientowanych rodziców, wymachując odznaką.
- Nie ma się czym cieszyć - odparł James, patrząc ponuro na swoją matkę, która rzuciła się na młodszego syna z gratulacjami.
- Oczywiście, że jest się czym cieszyć. To przecież nagroda za dobre zachowanie i osiągnięcia w nauce. - Harry podszedł do Albusa i poczochrał jego czarne włosy. - Gratulacje, Al. Może doczekasz się odznaki prefekta naczelnego?
- Chciałbym, ale to już nie będzie takie proste - odpowiedział - ale będę się starał jeszcze bardziej, niż dotychczas!
- Dalej twierdzę, że nie ma czym się cieszyć.
- Jesteś po prostu zazdrosny! - powiedział Albus, uśmiechając się złośliwie.
- Ja? Zazdrosny? Niby o co? - zapytał James, unosząc ironicznie jedną brew.
- O to, że nikt cię nie docenił. - Albus patrzył na brata, nie mrugając ani razu. Odpowiedział mu tylko głośny wybuch śmiechu.
- Daj spokój! - zawołał wesoło James. - Dobrze wiem, że jestem świetnym młodym czarodziejem, nikt mnie nie musi w tej sprawie przekonywać - powiedział, a na jego ustach zakwitł uśmieszek satysfakcji, gdy zobaczył, że mina jego młodszego brata zrzedła. - Poza tym, odznaka prefekta ogranicza wolność, która jest potrzebna takiemu młodemu huncwotowi jak ja. Prawda, tato? - zwrócił się do ojca, jednak Harry go nie słuchał. Pochylał się nad Lily i szeptał jej coś do ucha, uśmiechając się szeroko. Lily wyglądała na coraz bardziej przerażoną z każdym słowem, które wypowiadał jej ojciec.
- TATO! - krzyknęła w pewnym momencie, na co Harry zaśmiał się głośno.
- Co ci znowu powiedział? - zapytała Ginny, wzdychając głośno. Wszyscy byli już przyzwyczajeni do uszczypliwości Harry'ego względem swoich dzieci. Żartował z nich, śmiał się z nich i dokuczał im, ale robił to z czystej rodzicielskiej miłości. Co było do przewidzenia, dzieciakom nie zawsze to odpowiadało.
- Nie powiem tego głośno, nie przy nich! - wskazała palcem na braci, którzy tylko prychnęli głośno.
- Proszę cię, nas już nic nie zdziwi - powiedział Albus, obserwując Lily, która podeszła do matki i zaczęła jej coś mówić na ucho.
- Harry! To była przesada! - zawołała po chwili, wytrzeszczając oczy na swojego męża. - Zero seksu przez tydzień - dodała, patrząc na Harry'ego oskarżycielsko. Odpowiedział jej głośny protest ze strony swoich dzieci.
- Mamo!
- Fuuu...!
- Ja wiem, że w naszej rodzinie możemy mówić o wszystkim otwarcie - zaczął James zbulwersowanym tonem, gestykulując mocno rękami - ale niektórych rzeczy nie musimy wiedzieć, naprawdę!
- Wolę do końca życia myśleć, że spaliście ze sobą tylko trzy razy, abyśmy powstali my - dopowiedział Albus, a Lily gorliwie pokiwała głową.
- Niedoczekanie wasze. Mam nadzieję, że jesteście gotowi? Za chwilę powinni się zjawić Malfoyowie.
- A jak właściwie przybędą? Kominkiem? - spytał Harry, uparcie walcząc z krawatem Albusa.
- Astoria napisała mi w liście, że aportują się niedaleko stąd i dojdą do domu pieszo - odpowiedziała Ginny i jakby na potwierdzenie jej słów rozległ się po całym domu dźwięk dzwonka do drzwi.

Ginny rzuciła się na leżące na stole koperty, które natychmiast schowała do pierwszej lepszej szuflady. Rzuciła zniecierpliwione spojrzenie Harry'emu i wygoniła dzieci do nakrywania do stołu. Harry westchnął. Sam musi się uporać z przywitaniem gości.

*

Szła pewnym siebie krokiem w kierunku gabinetu Ministra Magii. Obcasy jej butów stukały równomiernie o posadzkę, kiedy mijała spoglądających na nią ukradkiem pracowników. Uśmiechała się do wszystkich i pozdrawiała co niektórych, nie zatrzymując się ani na chwilę na krótką pogawędkę. Ścisnęła mocniej dokumenty, które powoli zaczynały wysuwać się z jej rąk. Te papiery natychmiast miały znaleźć się na biurku Kingsleya.

Bez zbędnego pukania weszła do gabinetu swojego przełożonego. Wiedziała, że Kingsley ma teraz spotkanie z szefami wszystkich departamentów i gabinet jest pusty. Uśmiechnęła się do siebie szeroko, kiedy pomyślała, że jako jedna z nielicznych osób ma dostęp do gabinetu samego Ministra Magii. Shacklebolt musiał mieć do niej ogromne zaufanie, nie tylko jako do asystentki, ale również jako do człowieka. Westchnęła cicho, myśląc nieskromnie, że zasłużyła sobie na to zaufanie po tylu latach ciężkiej pracy.

W końcu tylko ona zdążyła go poznać na wylot. Wiedziała, jaką kawę pije rano i po południu. Wiedziała, że jego ulubionym kolorem jest granat i to właśnie w takim kolorze są najczęściej jego szaty. Wiedziała, że jak mówi do niej "kup kwiaty", to ma na myśli bukiet z chabrów i lilii, który potem może zanieść na grób swojej żony. Żadnych innych kwiatów nie tolerował i dobrze znała tego powód. Znała jego przeszłość i teraźniejszość, znała nieliczne nazwiska jego wrogów i bardziej liczne nazwiska przyjaciół. Pomagała mu w pracy i w życiu osobistym. Była asystentką idealną.

Codziennie modliła się o to, aby nic tego nie zepsuło.

Już miała odwrócić się na pięcie i wyjść z gabinetu, kiedy jakaś myśl niespodziewanie zakiełkowała w jej głowie i szybko rozrosła się, omal nie rozsadzając jej głowy. Już nie myślała o tym, że Kingsley jej ufa. Zapragnęła zaglądnąć do tej jednej, tajnej szuflady w biurku swojego szefa, do której wiedziała, że dostępu nie ma na pewno...

Szybko przemyślała swoją sytuację. Była jedną z pięciu osób, których omijały zaklęcia zabezpieczające. Drugą tą osobą był sam Kingsley, który siedział na spotkaniu razem z dwoma innymi osobami, które mogły tu wejść w każdej chwili. Spotkanie miało potrwać jeszcze jakąś godzinę, więc była całkowicie bezpieczna, zważywszy na to, że piąta osoba, która mogła tu wejść bez problemu nigdy tego nie robiła bez zapowiedzi.

Tak. Była całkowicie bezpieczna. Nie zastanawiając się dłużej usiadła przy biurku i otworzyła szufladę. Nie potrzebowała klucza, hasła czy zaklęcia. Po co Kingsley miałby sobie tym zawracać głowę? Przecież im ufał!

Nie zwracając uwagi na dziwne uczucie niepokoju, które wkradło się do jej serca, zaczęła wyciągać z szuflady teczki i kilka pojedynczych kartek. Oczy jej zabłyszczały na ten widok. Zaraz pozna sekrety Ministra Magii! Sekrety, do których nikt nie ma dostępu, oczywiście, nie bez powodu. Sekrety, których Shacklebolt strzeże tak uparcie! Sekrety, których jej nie wyjawił, mimo że jej ufał... Dlaczego tego nie zrobił? Czyżby nie była asystentką idealną?

Później, kiedy położy się do łóżka w swoim małym, ale przytulnym mieszkanku, znowu się pomodli, aby nic nie zepsuło jej życia.


Oto następny rozdział! Rozdział, który miał wyglądać nieco inaczej. Mieli się pojawić Malfoyowie, ale jakoś tak... nie mogłam tego napisać, no nie mogłam! Zabrakło mi weny na nich, co jest nieco dziwne, bo fragment o babeczce w Ministerstwie napisałam bez problemu. Także sprawę Malfoyów muszę jeszcze nieco przemyśleć, ale obiecuję, że NA PEWNO się pojawią w następnym rozdziale, MUSZĄ się pojawić!
Ten rozdział jest, jaki jest. Momentami mi się podoba, momentami mi się bardzo podoba, a momentami w ogóle. Starałam się jak mogłam i mam głęboką nadzieję, że mnie za niego za bardzo nie zlinczujecie!
Jeszcze raz dziękuję za wszystkie komentarze i zapraszam do komentowania, bo te komentarze dają porządnego kopa. Dzięki nim wiem, że komuś podoba się to, co piszę i dzięki nim mam ochotę pisać dalej! Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
I zapraszam na następny rozdział!

2013-08-21

Rozdział 1: Ciesz się, póki możesz

Kiedy Harry Potter uczęszczał do Hogwartu, lato było jego najmniej lubianą porą roku. Zazdrościł swoim koleżankom i kolegom, którzy wracali do domu pełni radości, że w końcu będą mogli odpocząć w domu po ciężkim roku szkolnym. Że będą mogli wyjechać na wakacje ze swoją rodziną, za którą tak bardzo się stęsknili. Zazdrościł im posiadania tej rodziny. Tylko przyjaciele Harry'ego wiedzieli, dlaczego jest smutny, kiedy wsiada do pociągu jadącego do Londynu. Nie musieli pytać, dlaczego ma nadąsaną minę. Wiedzieli, że Harry już marzy o tym, aby z powrotem znaleźć się w Hogwarcie. Harry Potter jako nastolatek nigdy nie pomyślał, że kiedy będzie już dorosły, to właśnie lato stanie się jego ulubioną porą roku.

Lato, na które czekał z utęsknieniem, odkąd jego najstarsze dziecko poszło do Hogwartu. Utęsknienie to osiągnęło apogeum, kiedy naukę zaczęła Lily, pozostawiając Harry'ego i Ginny samych w wielkim domu. W domu, który przestał tętnić życiem na dziesięć miesięcy i który ożywał dopiero wtedy, kiedy dzieciaki wracały do domu na wakacje. Nic dziwnego, że Harry Potter był szczęśliwy tylko w wakacje i - rzadziej - w święta; był szczęśliwy wtedy, kiedy miał przy sobie całą rodzinę. Rodzinę, która była dla niego wszystkim.

Tak właśnie czuł się teraz - był przepełniony szczęściem. Aportował się po pracy prosto do swojej kuchni, gdzie przywitał go zapach ciasta z jabłkami, którego Ginny przygotowała na deser. Z uśmiechem pocałował żonę w policzek, odłożył skórzany neseser i zaczął wyciągać z szafek talerze. Ginny, która osobiście zajmowała się kuchnią od czasu, gdy zakończyła karierę sportową, mieszała chochlą w garnku z zupą, śpiewając cicho piosenkę, która właśnie leciała w radiu. Harry spoglądał na nią znad stołu, na którym rozkładał talerze i sztućce. Był wdzięczny niebiosom, że Ginny odnalazła swój ukryty talent kulinarny i nie musieli dłużej żywić się potrawami ze słoików, które przygotowywała im Molly. Uwielbiał kuchnię swojej teściowej, ale nie mogła ich przecież wiecznie karmić, a nic nie smakowało tak dobrze, jak dopiero co ugotowane posiłki.

Skończył nakrywać do stołu i wymienił porozumiewawcze spojrzenie ze swoją żoną, która uniosła jedną dłoń do góry, pokazując pięć palców. Miał pięć minut, aby zajrzeć do każdego ze swoich dzieci i zawołać je na obiad. Mrugnął do niej i ruszył w kierunku schodów, by po chwili otworzyć drzwi do pokoju swojego najstarszego syna.

Nie zdziwił się, gdy nie zobaczył w środku Jamesa. Rzadko kiedy można go było znaleźć w swoim pokoju, gdy była ładna pogoda. Gdy jego syn nie spędzał czasu z rodziną, spotykał się ze swoimi mugolskimi znajomymi albo siedział w ogrodzie razem z Orłem, którym chciał się nacieszyć, skoro miał go nie widzieć przez następne cztery miesiące. Przynajmniej w mniemaniu Jamesa przez cztery miesiące, bo Harry już wiedział, że jego dzieci na Boże Narodzenie do domu nie wrócą. Rzucił okiem na lekko zabałaganiony pokój syna, którego przynależność do świata czarodziejów zdradzało tylko kilka ruszających się zdjęć poustawianych na półkach.

Kiedy wszedł do pokoju swojej jedynej córki, natychmiast powitała go głośna muzyka puszczana z mugolskiego radia, którą wyłączył jednym machnięciem różdżki. Nie miał nic przeciwko muzyce, czarodziejskiej czy mugolskiej, ale puszczana zbyt głośno doprowadzała go do szału. Rozglądnął się po czystym, biało-błękitnym pokoju i uśmiechnął się, gdy dostrzegł rudowłosą dziewczynkę spoglądającą na niego z łóżka.

- Cześć, córeczko - powiedział, siadając koło niej na łóżku. Pocałował ją w czoło, ignorując fakt, że Lily zatrzasnęła szybko leżący przed nią zeszyt i schowała go pod poduszką.
- Poważnie, tato, powinieneś się nauczyć pukać - powiedziała, nawet nie starając się ukazać złości.
- Daj spokój, i tak byś nie usłyszała pukania przy tym hałasie. Ba, nawet gdyby wybuchł dom sąsiadów, to byś tego nie usłyszała! - powiedział i poczochrał ją po włosach, na co Lily zaczęła głośno protestować. - Wstawaj, obiad zaraz będzie. Wiesz, jak mama nie lubi spóźniania się na posiłki. Widziałaś ostatnio Jamesa?
- Nie, od śniadania nie... - odpowiedziała, zamyślając się na chwilę. - Pewnie szlaja się gdzieś jak zwykle - dodała, wzruszając ramionami i wyleciała jak na skrzydłach z pokoju.

Harry uśmiechnął się lekko, pokręcił głową i wyszedł z pokoju córki, zamykając drzwi. Skierował się ku pomieszczeniu znajdującemu się na samym końcu korytarza na piętrze. Drzwi do pokoju Albusa były jak zwykle zamknięte. Zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział otwarte drzwi do pokoju jego młodszego syna.

- Cholera, tato! - krzyknął Albus, gdy Harry wtargnął do jego świątyni. - Możesz się nauczyć w końcu pukać?! - krzyknął, na co Harry tylko prychnął.
- Nie będę pukać we własnym domu. I nie przeklinaj - powiedział, rozglądając się dookoła. W przeciwieństwie do pokoju Lily, u Albusa okna były wiecznie pozasłaniane, a jedynym źródłem światła był mugolski laptop, który leżał na kolanach jego syna.
- Mogłem robić coś bardzo ważnego! Coś, do czego potrzebna by mi była samotność! - wyrzucił z siebie szybko Albus, omal się nie zapowietrzając.
- Na przykład co takiego? - spytał Harry, unosząc do góry jedną brew.
- Mogłem... na przykład... - odpowiedział cicho Albus, rumieniąc się tak mocno, że Harry mógł to zauważyć nawet mimo panującej wokół ciemności. - Oglądać pornosy!
- Pornosy? Ty? - zapytał Harry i zaśmiał się głośno, jakby usłyszał wyjątkowo zabawny dowcip. - Już to widzę. Obiad zaraz będzie gotowy - dodał i wyszedł za pokoju, zamykając drzwi. Kiedy schodził na dół w poszukiwaniu Jamesa, dotarł do niego oburzony głos Albusa.
- Mógłbym!

*

- Cześć, tato! Jak tam w pracy? - spytał przesadnie wesołym tonem James, kiedy tylko zauważył swojego ojca wychodzącego przed dom. Uśmiechnął się do niego szeroko, ukazując swoje białe zęby i zaczął zwijać leżącego u jego stóp węża ogrodowego.
- W porządku, nudy jak zwykle, w ciągu ostatnich miesięcy nic się nie działo... Co ty robisz? - Harry przyjrzał się swojemu pierworodnemu, który w samych spodenkach paradował po ogrodzie, eksponując swoje umięśnione, opalone ciało.
- Jak to co? Zwijam węża! - odparł James, nadal uśmiechając się szeroko.
- To widzę, ale co robiłeś z tym wężem?
- Myłem auto - powiedział krótko James, jakby to, co dopiero zrobił, było najnormalniejszą rzeczą na świecie.
- Dobra... O co chodzi? - zapytał Harry, spoglądając ukradkiem na lśniące auto, które połyskiwało w słońcu. - I na litość boską, James, załóż koszulkę, nie jest aż tak gorąco!
- O nic mi nie chodzi, daj spokój, tato! Czy już nie można samochodu myć w piękne sierpniowe popołudnie? - Spokojnie patrzył, jak jego pierworodny ubiera górną część garderoby, po czym podchodzi do niego, zarzuca mu rękę na ramiona i zaczyna prowadzić w stronę domu. - A teraz chodźmy na ten pyszny obiadek, co nam ugotowała mama. Umieram z głodu!
- Tylko ręce umyj - powiedziała Ginny, gdy już weszli do kuchni. - Babrałeś się przy tym aucie pół dnia.
- To nie było babranie! - zaprotestował James, podchodząc do kuchennego zlewu. - To było mycie, szorowanie, polerowanie i dopieszczanie!
- Ile razy ci mówiłam, żebyś nie używał tego słowa? Jest okropne! - zawołała Lily, siadając przy stole razem z Albusem.
- Co ci przeszkadza w słowie pieścić? Musisz się do niego przyzwyczaić, niedługo sama będziesz prosić chłopaków, żeby cię...
- MAMO!
- JAMES! Przestań dokuczać siostrze! - krzyknęła Ginny, uderzając go lekko ścierką w głowę. - Lily jest za młoda na takie rzeczy!
- I młoda pozostanie co najmniej do trzydziestki - powiedział spokojnie Harry, przejmując od żony miskę z zupą. - I dopiero wtedy zaczniemy się zastanawiać, co z tym dalej zrobimy.
- Żebyś się nie zdziwił - mruknął pod nosem Albus, do tej pory spokojnie przysłuchujący się rozmowie.
- Co mówiłeś?
- Nic, nic... - odparł szybko, patrząc uparcie w swoją zupę. - Słuchaj, tato, tak się zastanawiałem... W końcu między naszymi rodzinami układa się już dość znośnie, a to mój najlepszy przyjaciel i jeszcze u mnie nigdy nie był, w przeciwieństwie do jego ojca, który ostatnio dość często się tu pojawia... - zaczął z siebie szybko wyrzucać słowa, po czym skończył mówić i patrzył się na ojca z niepewną miną.
- Czy ktoś ma przeciwko wizycie przyjaciela Albusa w naszych skromnych progach? - zapytał Harry po chwili ciszy, rozglądając się po twarzach członków swojej rodziny.
- Ja nie. Lubię go - powiedziała Lily, zbierając ze stołu puste talerze.
- Gdybyśmy się nie zgodzili to byłoby niesprawiedliwe w stosunku do Albusa - zaczęła Ginny dyplomatycznym tonem. - W końcu przyjaciele Lily i znajomi Jamesa często u nas bywają.
- Dla mnie bomba! Przyjaciele Ala są moimi przyjaciółmi! - krzyknął James i po jego słowach zaległa cisza.
- James, synku, czy ty się na pewno dobrze czujesz? - spytała Ginny i przyłożyła dłoń do jego czoła.
- Dlaczego mam się źle czuć? - spytał, ale gdy zauważył wokół siebie twarze pełne niedowierzania porzucił swój denerwujący uśmiech. Następne pytanie zadał już normalnym tonem. - Mogę pożyczyć auto?
- No tak, mogłem się domyślić... - powiedział powoli Harrym, starając się nie przejechać ręką po twarzy. - Nie, James. Nie możesz.
- Świetnie. Po prostu super - odparł chłopak z obrażoną miną, ignorując leżące przed nim na stole drugie danie. - To ja się tak staram, myję auto, odkurzam go, jestem miły i uczynny i nawet auta na kilka godzin nie mogę dostać? Świetnie.
- Nie możesz być miły i uczynny tylko wtedy, gdy ci się to podoba i gdy czegoś potrzebujesz, ty masz być miły i uczynny zawsze! - powiedziała głośno Ginny.
- Czy możemy wrócić do właściwego tematu tej rozmowy? - spytał Albus lekko poirytowanym głosem.
- Jutro w Ministerstwie pogadam z jego ojcem i wszystko pójdzie po naszej myśli, jeśli tylko wyrazi zgodę - powiedział Harry, uśmiechając się do syna.
- Podobno nestor rodu - rzekła Ginny i uśmiechnęła się znacząco - wyjechał do jakiegoś sanatorium. Zaproś resztę rodzinki na kolację w niedzielę, może wpadną.

Reszta posiłku upłynęła im w przyjemnej atmosferze, a gdy Ginny podała deser, nawet James się nieco rozchmurzył. Nieopisane szczęście nie opuszczało Harry'ego, który nie uczestniczył w rozmowie, tylko przyglądał się każdemu po kolei z wielkim uśmiechem błądzącym po jego ustach.

Siedząca na przeciwko Ginny uśmiechała się szeroko, czując tę samą radość na posiadanie dzieci koło siebie, co on. Rozmawiała z nimi, śmiała się do nich i wymieniała się uwagami, nie zapominając o swoich rodzicielskich obowiązkach i od czasu do czasu upominając któreś z dzieci, gdy powiedziało coś brzydkiego lub nieprzyzwoitego. Patrzył na swoją żonę i myślał, że nie mógł trafić lepiej. To zawsze była ona. Rude włosy miała upięte w niedbałego koka, a na ramiona niedbale narzuciła jakąś starą koszulę w kratę. Figlarny błysk wrócił do jej oczu, gdy minęło wystarczająco dużo czasu, aby pogodzić się z przeszłością. Minęło tyle lat, a ona dalej wyglądała pięknie i młodo.

Spojrzał w prawo i popatrzył się na Lily, która była młodszą wersją swojej matki. Taki sam kolor włosów, ten sam karmelowy kolor oczu, ta sama postura i sposób poruszania się. Tylko charakter miała nieco inny - była zdecydowanie spokojniejsza od Ginny, rzadko kiedy wybuchała złością. Często chodziła z głową w chmurach i łatwo zapominała o całym świecie, zupełnie jak Luna, po której dostała drugie imię. Jednak Harry czasami myślał, że jego córka nie zdecydowała się jeszcze, kim tak naprawdę chce być. Za dużo rzeczy zaczynała robić, za mało kończyła, za często tkwiła w martwym punkcie. Ale i tak była dla niego małym aniołkiem. Niewinna, łagodna i wrażliwa - cała Lily. Nie potrafiłaby skrzywdzić nawet muchy.

W przeciwieństwie do Albusa Severusa, który nie cierpiał owadów i ledwo tolerował jakiekolwiek zwierzęta. Od rodzinnego Orła trzymał się z daleka i tylko do sów podchodził bez obaw, bo wiedział, że nikt za niego listu nie wyśle. Albus może i nie był nieśmiały - to była raczej domena Lily i to tylko w stosunku do obcych - ale przede wszystkim miał niską samoocenę. Starał się to nadrabiać ciętym językiem, jednak wychowywanie się ze zbyt pewnym siebie starszym bratem zrobiło swoje. Mimo że starał się jak mógł znać odpowiedź na każde pytanie, mimo że dostawał najlepsze oceny w szkole, nie był tak lubiany i popularny jak James - gwiazda quidditcha w drużynie Gryffindoru. Miał swoją grupkę przyjaciół, podczas gdy jego brat kolegował się z większością szkoły. Harry uśmiechnął się do siebie, gdy pomyślał, jak Albus zmienił się od tamtej chwili na peronie, kiedy miał po raz pierwszy pojechać do szkoły i kiedy obawiał się przydzielenia do Slytherinu. Szkoła go zmieniła, ale na pewno nie na gorsze. Przyglądnął się młodszemu synowi i westchnął cicho, uświadamiając sobie, jak bardzo przypomina jego samego. Tak jak on miał czarne, wiecznie rozczochrane włosy i zielone oczy babci Lily, które skrywał za okularami w grubych, czarnych oprawkach. Takich samych, których od jakiegoś czasu nosił Harry i - sporadycznie - James.

James, który najmniej przypominał jego albo Ginny. W przeciwieństwie do Albusa, który był niski, drobny i chudy (i który z wyglądu był Potterem z krwi i kości), James odziedziczył więcej genów Weasleyów. Był wysoki i umięśniony. Miał ciemnorude włosy, które Harry'emu przypominały włosy jego matki, jednak włosy te stały we wszystkie strony, jak u każdego Pottera. Jego najstarszy syn miał takie same karmelowe oczy jak jego siostra i matka. W oczach tych można było zobaczyć radosny ognik, tak charakterystyczny dla każdego psotnika, który nie może się powstrzymać przed zrobieniem jakiegoś dowcipu. W końcu nie bez powodu mówiono, że z zachowania przypomina swoich imienników, Jamesa Pottera Seniora i Syriusza Blacka. Ale to właśnie James był najbardziej nieprzewidywalny z trójki jego dzieci. To on robił i mówił rzeczy, których się po nim nie spodziewano. To on był samotnym wilkiem, który ma wielu znajomych, ale zero przyjaciół. Pomimo że nie chciał się do tego głośno przyznawać, Harry wiedział, że jego najlepszymi przyjaciółmi jest jego rodzina.

Spoglądał na swoją żonę i dzieci, nie powstrzymując wielkiego uśmiechu, który pojawił się na jego ustach. Nie mógł wyrazić słowami tego, jak bardzo jest dumny ze swojej rodziny i ile ona dla niego znaczy. Nie przeżyłby, gdyby któremuś z nich miałoby się coś stać. A gdyby któremuś groziło niebezpieczeństwo... Niech Bóg ma w swojej opiece wszystko i wszystkich, bo Harry pokazałby swoją prawdziwą aurorską naturę.

Uśmiechnął się ponownie, tym razem do swoich myśli i zamknął oczy, pozwalając w końcu, aby wesoła paplanina najbliższych mu osób dotarła w końcu do jego uszu.

Harry Potter był po prostu szczęśliwy.

*

Nic nie mogło mu zepsuć tego szczęścia. Nawet spotkanie z Draconem Malfoyem, na które się - oczywiście - nie umówił. Wpadł do jego gabinetu, nie zwracając uwagi na lekko oburzone krzyki asystentki i usiadł w fotelu stojącym na przeciwko biurka Malfoya, który nie zwrócił na niego uwagi, dopóki nie skończył czytać jakiegoś dokumentu. Dopiero po złożeniu na pergaminie zamaszystego podpisu podniósł wzrok i popatrzył się na Harry'ego z uprzejmym zdziwieniem.

- Potter.
- Malfoy - odpowiedział Harry i próbował powstrzymać pojawiający się na jego ustach uśmiech, w związku z czym  wyszedł mu wyjątkowo dziwny grymas, który - oczywiście - nie uszedł uwadze Malfoyowi.
- Co to za mina, Potter? - spytał, unosząc do góry jedną brew.
- Trudno mi się odzwyczaić od starych nawyków - odparł Harry, machając lekceważąco ręką. Rozglądnął się ciekawie po gabinecie, który nie zmienił się od czasu jego ostatniej wizyty. - Spotkałem się z Fawleyem ostatnio.
- Och... I jak przebiegło wasze spotkanko? - zapytał niewinnym tonem Malfoy.
- Nie udawaj świętego, Malfoy. Tobie się nie chciało iść, więc mnie tam wysłałeś. Co z ciebie za Przewodniczący Rady? Przez ciebie wynudziłem się tam przez jakąś godzinę, tylko po to, żeby z nim pogadać przez pięć minut i popatrzyć, jak podskakuje za każdym razem, gdy ktoś wspomni przy nim o...
- A co z... sam-wiesz-czym? - przerwał mu Draco, nie zwracając uwagi na wyrzuty mężczyzny siedzącego na przeciwko niego.
- Powiedział, że się zastanowi. Ale wyglądał, jakby już podjął decyzję, odpowiednią dla nas.
- To dobrze - powiedział Malfoy, kiwając powoli głową w zamyśleniu. - Nic innego się nie spodziewałem, szczerze mówiąc. Chce wypaść jak najlepiej, a jeśli to przysporzy mu więcej pozytywnych opinii, których jak najbardziej potrzebuje... Może się tylko zgodzić.
- Z nim jest coś nie tak - odrzekł poważnie Harry, patrząc się na Malfoya bez mrugnięcia okiem. - Nie wiem dokładnie, co. Ale wiem, czuję to, że on coś kombinuje.
- Wiem - odpowiedział Draco, pocierając oczy. - Ale na razie nic z tym nie możemy zrobić. Musimy tylko zdobyć kilku sprzymierzeńców zarówno wśród nauczycieli jak i wśród rodziców z Rady, musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte... W końcu się czegoś dowiemy, jestem pewien.

Na chwilę zapadła cisza. Każdy z nich zatopił się we własnych myślach, które krążyły wokół tej samej osoby. Kim tak naprawdę był Ambrose Fawley?

- No, pora już na mnie - powiedział po paru minutach Harry, wstając z fotela i kierując się w stronę drzwi. - Ach, byłbym zapomniał!
- Tak? - spytał Malfoy, który wyglądał, jakby dopiero co odgonił się od swoich myśli.
- Podobno Lucjusz wyjechał? - zapytał Harry, starając się nie uśmiechać złośliwie.
- Tak, dzięki Bogu - odpowiedział Draco, zaskakując tym Pottera. - Dziczeje na starość, wytrzymać z nim nie można. Do szału wszystkich doprowadza, a mój syn nie chce przebywać z nim w jednym pomieszczeniu - dokończył, gestykulując żywo.
- Co do Scorpiusa... Albus poprosił mnie, abym z tobą pogadał o jego przyjeździe do nas na kilka dni - powiedział Harry, patrząc mu prosto w oczy. - Może byście wpadli do nas w niedzielę o szóstej na kolację i zostawili go u nas na jakiś czas? Z Narcyzą oczywiście, dawno jej nie widziałem...
- Będę musiał to jeszcze obgadać z Astorią, ale ja osobiście nie mam nic przeciwko. Scorpius już dawno mówił, że z chęcią by do was wpadł. Chyba go tam nie otrujecie, nie? - spytał, uśmiechając się krzywo.
- Gdzie tam, za dużo świadków! - powiedział głośno i uśmiechnął się do niego radośnie, zaskakując tym samym ich obydwu.
- Wyślę ci jeszcze sowę, ale wstępnie jesteśmy umówieni - dodał Malfoy, a rysy jego twarzy odrobinę złagodniały.

Harry wychodził z jego gabinetu jeszcze szczęśliwszy, niż mógł to sobie wyobrazić.


Dziękuję wszystkim za komentarze, które są tak pozytywne i motywujące, że aż chce się pisać! Jak każdy autor bloga z opowiadaniem potrzebuję komentarzy - to dzięki nim mam ochotę pisać więcej i wiem, że to, co piszę się komuś podoba! Wasze komentarze są motywujące, dlatego proszę o komentowanie i konstruktywną krytykę!
Co do tego "tajemniczego wydarzenia", które ma mieć miejsce w Hogwarcie - parę osób już zgadło, o co chodzi. To wcale nie było takie trudne, prawda? Chyba zostawiłam za dużo wskazówek, które was naprowadziły na trop. Mam nadzieję, że to wydarzenie was nie zdenerwuje i nie odrzuci od mojego opowiadania. Moje wydarzenie będzie podobne, ale nieco inne.
Co do dzisiejszego rozdziału - sielanka, czysta sielanka. Musi być jakiś wstęp do bardziej dramatycznych wydarzeń, prawda? Mam nadzieję, że rozdział się podoba i spodobają się wam postacie, które stworzyła nasza kochana Rowling, ale które w dużym stopniu wykreowałam ja.
Zapraszam do komentowania i dziękuję za to, że czytacie moje wypociny.
xx

2013-08-12

Prolog

Pamiętał, że kiedy po raz pierwszy znalazł się w owalnym gabinecie dyrektora Hogwartu był nim niemożliwie wręcz zafascynowany. Wtedy gabinet należał do Dumbledore'a - po całym pomieszczeniu rozstawione były stoliki, na których leżały dziwaczne instrumenty, które cicho terkotały i wydmuchiwały z siebie obłoczki dymu, a na złotej żerdzi stojącej obok drzwi siedział Fawkes. Głęboko wciągnął powietrze, gdy zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w tym gabinecie znalazł się niespełna dwadzieścia dziewięć lat temu. Prawie dwadzieścia dziewięć lat minęło, a on pamiętał to, jakby się działo wczoraj.

Rozglądnął się po raz kolejny po pomieszczeniu i westchnął cicho. Oprócz wiszącego na ścianie portretu Dumbledore'a nic nie wskazywało na to, że kiedyś spędzał tu każdy dzień jako dyrektor szkoły. Nie było ani instrumentów, ani Fawkesa i tylko myślodsiewnia stała na swoim dawnym miejscu. Pewnie każdy z nich potrzebuje od czasu do czasu pozbyć się dręczących ich wspomnień, pomyślał, przywołując w myślach twarze wszystkich znanych mu dyrektorów Hogwartu.

Tylko jakie myśli dręczą Ambrose'a Fawleya?

Stłumił w sobie chęć natychmiastowego podbiegnięcia do myślodsiewni i naruszenia prywatności obecnego dyrektora Hogwartu. To z nudów. Gdyby raczył mnie przyjąć od razu, to już dawno by się skończyło to, pożal się Boże, spotkanie. A tak to siedzę tu od pół godziny jak jakiś bałwan. Zerknął na wiszący na przeciwko niego portret Minervy McGonagall, której żywy odpowiednik aktualnie wypoczywa na zasłużonej emeryturze w swoim domu w Walii. A może nie tylko z nudów? Uśmiechnął się, patrząc na portret. To właśnie przez nią i dzięki niej siedział tutaj, zamiast w swoim małym, ale przytulnym gabinecie w Ministerstwie Magii, gdzie powinien w tym momencie siedzieć i pisać raport dla Kingsleya.

Przypomniał sobie dzień, kiedy McGonagall bez zapowiedzenia odwiedziła go w jego własnym domu na przedmieściach Londynu. Nie żeby miał coś przeciwko wizytom Minervy, broń Boże! Znalazł dla niej w swoim sercu szczególne miejsce - miejsce, które normalnie zajmowałyby jego babcie, gdyby kiedykolwiek je poznał. Jednak mimo że kobieta niemalże należała do jego rodziny, zmieszał się, gdy ujrzał ją w drzwiach swego domu. Ale ona nie zwróciła uwagi na to, że był ubrany tylko w bokserki i podkoszulek z wielką plamą po herbacie na brzuchu. Nie powiedziała ani słowa powitania, tylko od razu przeszła do rzeczy.

Jej nowina spowodowała, że natychmiast zapomniał o swoim stroju.

Wpuścił ją do domu, a słowo "emerytura" nie mogło opuścić jego myśli. Wiedział, że Hogwart w końcu będzie musiał znaleźć nowego dyrektora - Minerva była już sędziwą kobietą, a do tego podupadała na zdrowiu. Jej odejście na emeryturę było nieuniknione, a tego, że mogła opuścić stanowisko w wyniku śmierci, w ogóle nie chciał dopuścić do swoich myśli. Tak, w końcu musiała odejść z Hogwartu. Ale, na Merlina, dlaczego tak szybko?! Kobieta odpowiedziała mu na to pytanie - tak zadecydowało Ministerstwo. McGonagall w ogóle nie była zadowolona z tej decyzji i była wręcz zła, że ktoś ją zmusił do opuszczenia swojej ukochanej szkoły. Niestety nic nie mogła na to poradzić. Jedynym, co mogła zrobić było pozwolenie, aby Hogwartem zaczęła kierować osoba, o której nikt nigdy nic konkretnego nie słyszał. Tą osobą był Ambrose Fawley.

Nie zdziwił się, kiedy go poprosiła, a właściwie kazała mu mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Miał jej donosić o wszystkim, co odbiegało od normy, o czym usłyszał w Ministerstwie i co powiedziały mu dzieciaki jego szwagrów i znajomych. Obiecał jej przekazywać wszystko, o czym się dowie. Było to późną zimą 2008 roku.

Przez następne kilka lat niewiele mógł zrobić. Owszem, przekazywał informacje Minervie, kiedy tylko o czymś usłyszał, ale nie były to jakieś szczególnie niepokojące wieści. Dopiero kiedy James poszedł do Hogwartu, wkręcił się do Rady Nadzorczej, co znacznie ułatwiało mu dostęp do dyrektora Fawleya. A wykorzystując swoje imię i nazwisko, pokręcił się trochę koło niego, przypodobał mu się i gdy Lily zaczynała swój pierwszy rok, "awansował" na wyższe stanowisko. Tym sposobem Harry Potter stał się zastępcą Przewodniczącego Rady Nadzorczej Hogwartu.

Zaśmiał się w duchu, gdy pomyślał, że kiedyś nawet przez myśl mu nie przeszło wykorzystywanie swojego nazwiska do osiągnięcia celów. Ale co mógł na to poradzić? Był tylko człowiekiem. A skoro inni ludzie byli w stanie dać mu na tacy wszystko, czego zapragnął tylko po zobaczeniu tej przeklętej blizny... Dlaczego by się tym trochę nie posłużyć? Dlaczego by nie wykorzystać ich głupoty? Oczywiście robił to tylko wtedy, gdy inne metody nie działały. Czyli - jak zwykle w jego przypadku - bardzo rzadko.

- Ach, pan Potter! Miło pana widzieć! Przepraszam za spóźnienie, byłem zajęty prawie że ostatnimi przygotowaniami do sami wiemy czego... To już tuż-tuż!

Nareszcie. Harry wstał ze swojego miejsca i potrząsnął podaną mu dłonią. Fawley usiadł przy swoim biurku i wyciągnął z szuflady jakieś papiery, po czym zaczął je przeglądać, co chwilę zatrzymując się przy jakichś stronach i uważniej się w nie wczytując. Harry dał mu chwilę na zebranie myśli, przyglądając mu się uważnie.

Nie było widać po nim żadnych zmian od ostatniego spotkania, poza jedną rzeczą - na jego twarzy widać było widoczne oznaki ekscytacji. Ale kto nie ekscytował się tym wydarzeniem? O sobie tego nie mógł powiedzieć, myślał o tym dniami i nocami, nawet częściej niż ostatnim razem...

Oprócz tej wyraźnej ekscytacji Harry nie dostrzegł u niego żadnej zmiany. Ciągle był dosyć niski i szczupły; niemal topił się w potężnym krześle. Bardzo krótkie włosy w całości były pokryte siwizną, tak samo jak krótki zarost. Harry nie był jedynym, który skłaniał się ku stwierdzeniu, że Ambrose Fawley nie wygląda na dyrektora jednej z najsławniejszych szkół magii i czarodziejstwa na świecie. Ba, w ogóle nie wyglądał jak czarodziej. Wielu ludziom przypominał mugola. Nie było od niego czuć tej magii, którą nawet ludzie niemagiczni czuli przy Dumbledorze, nie wzbudzał respektu jak McGonagall i strachu jak Snape. Wyglądał jak zwykły przeciętny człowiek.

Jednak Fawley miał dwa znaki szczególne. Jednym z nich była, tak jak w przypadku Harry'ego, blizna. Blizna, która miała swój początek przy lewej skroni i która biegła koło oka, zahaczała o kość policzkową i spadała w dół z dala od tętnicy szyjnej, a potem ginęła pod szatą czarodzieja. Nie wiedział, dokąd sięga. Nigdy nie poznał jej historii, ale miał wrażenie, że blizna Ambrose'a Fawleya nie była blizną, która z daleka miała wzbudzać respekt, tak jak to było w jego przypadku.

Drugim znakiem szczególnym była jego wrodzona heterochomia - tęczówka prawego oka była w kolorze bardzo jasnej zieleni, a lewego w kolorze błękitu. Dodatkowo wiecznie zwężone źrenice przypominały Harry'emu spojrzenie czającego się na swoją ofiarę kota. Wyjątkowo wyalienowanego kota.


Dużo starszy od Snape'a. Niewiele młodszy od McGonagall. Zdecydowanie młodszy od Dumbledore'a.


Potter ukradkiem spojrzał na zegarek i zaklął w myślach. Od jego wyjścia z Ministerstwa minęła już godzina. Jego usta wykrzywił grymas, gdy pomyślał, ile mógł zrobić pożytecznych rzeczy w ciągu tej godziny. Spojrzał ponownie na dyrektora, a gdy ten dalej nie zwracał na niego uwagi, odchrząknął cicho.

Fawley popatrzył na niego zamglonym wzrokiem, jakby wyrwany z jakiegoś transu. Niewinnie zamrugał oczami i uśmiechnął się do niego szeroko.

- Wybacz, Harry, zamyśliłem się. Jestem tym tak podekscytowany, pierwszy raz zdarza w mojej karierze zdarzy się coś takiego i muszę dopilnować, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik!
- Rozumiem, dyrektorze - odparł Harry, posyłając starszemu mężczyźnie życzliwy uśmiech. - Mam nadzieję, że tym razem nie będzie żadnych... ekscesów, co ostatnio.
- Tak... - powiedział Fawley, marszcząc lekko czoło. - Dlatego jestem tak zabiegany, chyba nikt z nas nie chce, aby było tak, jak.... ostatnio.

Harry pokiwał głową, myśląc, że osobiście zabije tego, kto sprawi jakieś przykre niespodzianki.

- Oczywiście pańskie biuro na pewno zadba o bezpieczeństwo, prawda?
- Tak, ja i moi aurorzy dopilnujemy wszystkiego. Jest jeszcze jedna sprawa, która mnie właściwie dzisiaj do pana sprowadziła, dyrektorze... - powiedział niepewnie, nie wiedząc, jak zacząć.
- Tak? Czy to ma jakiś związek z panem Malfoyem? - zapytał go Ambrose, unosząc do góry jedną brew. Skąd mu to przyszło do głowy?
- Można tak powiedzieć... - odpowiedział powoli, przypatrując mu się uważnie. - Malfoy nie mógł tu dzisiaj przyjść, jestem pewien, że wytłumaczyłby to panu lepiej, niż ja, ale... Rozmawialiśmy o tym razem z resztą Rady Nadzorczej i zgodnie stwierdziliśmy, że nie możemy zabrać tej przyjemności dzieciakom. - Na twarzy dyrektora pojawił się uśmiech pełen zrozumienia. - Wielu członków Rady, w tym ja, będzie miało dziecko w ostatniej klasie, a dla większości z nich może to być ostatnia okazja do tego typu rozrywek... Mojemu Jamesowi ogromnie na tym zależy - dokończył niezdarnie i poczuł, jak na jego policzki wkradają się rumieńce. Przeklinał się w myślach, że nie obmyślił swojej żałosnej przemowy wcześniej.
- Rozumiem - powiedział Fawley, uśmiechając się lekko. - Rozważę prośbę Rady. Coś mi się jednak zdaje, Harry, że twój pierworodny będzie miał dużo do roboty w tym roku - dodał, mrugając do niego. - A teraz muszę cię przeprosić, mam spotkanie z kandydatką na posadę nauczyciela mugoloznawstwa, profesor Patel niestety musi skorzystać z rocznego urlopu...

Harry pożegnał się grzecznie i wyszedł z gabinetu. Gdy wychodził z zamku i skierował się w stronę Hogsmeade, gdzie mógłby się teleportować do domu, w jego głowie tłukło się jedno zdanie wypowiedziane przez Fawleya.

"Coś mi się jednak zdaje, Harry, że twój pierworodny będzie miał dużo do roboty w tym roku."

O Merlinie.


I oto nadchodzę JA. Ja, która przed pisaniem potterowskiego ficka broniła się rękami i nogami. Ja, która twierdziła, że się do tego nie nadaje, bo jest "lepsza" w swojej własnej twórczości. Ja, która wolała potterowskie ficki czytać. A potem pojawił się POMYSŁ. A jak pojawia się pomysł, to już ciężko czegoś nie napisać, prawda?
I oto moje opowiadanie. Opowiadanie, które mam nadzieję, że dotrwa do końca. Z tym może być ciężko, bo nie pamiętam, żeby jakiekolwiek moje opowiadanie dobrnęło do końca. Dlatego proszę o komentarze, WSZYSTKICH, którzy to zechcą przeczytać. Komentarze zawierające konstruktywną krytykę. Co się podoba, a co nie. Co mogę zostawić, a co mogłabym zmienić.
Szablon - jest, jaki jest. Na pewno będę go zmieniać, bo jakoś dziwnie mi z szablonem na bloga z opowiadaniem, które nie ma zdjęć ludzi. Ale na razie jest ten.
Aby było jasne - OPOWIADANIE O NOWYM POKOLENIU. Przede wszystkim o JAMESIE, ALBUSIE I LILY, ale ogólnie rzecz biorąc o Potterach, bo Harry i Ginny też się będą pojawiać. Wątki poboczne w postaci Weasleyów i Malfoyów również, ale w mniejszym stopniu.
CZYTAĆ I KOMENTOWAĆ!



Layout by Yassmine