2014-06-30

Rozdział 12: Pierwsze zadanie (cz. I)

Czy ty w ogóle spałeś dzisiejszej nocy, James? - dotarł do niego głos Lily, która siedziała obok niego na śniadaniu. Nie. Nie spał. Mimo to kiwnął głową, nie patrząc się na siostrę i grzebiąc niemrawo łyżeczką w jajecznicy.

Nie zauważył, że Lily rzuca mu troskliwe spojrzenie. Nie zauważył łez w jej oczach, kiedy dziewczyna drżącymi dłońmi nalewała soku z dyni do jego i swojej szklanki. Nie domyślił się, że jego siostra jest bardziej zdenerwowana i przestraszona od niego. Tak naprawdę niczego nie dostrzegał; ani ukradkowych spojrzeń uczniów i nauczycieli, którzy chcieli zobaczyć w jakim nastroju jest ich reprezentant, ani tego, jak siedzący przy innych stołach Ekaterina i Guillaume patrzą na niego, oceniając. Odgłosy z zewnątrz do niego nie docierały. James był zamknięty w swoim własnym umyśle i próbował przypomnieć sobie wszystko, czego nauczył się w ciągu ostatniego miesiąca. Każdego zaklęcia, uroku, a nawet przepisu eliksirów, które mogłyby mu się przydać w Zakazym Lesie, gdyby przypadkiem znalazł kociołek i odpowiednie składniki pod jakimś krzakiem.

Nie mógł też przestać kląć na siebie w myślach, że w ciągu ostatnich kilku tygodni nie nauczył się więcej, będąc skupionym na treningach quidditcha, Irinie, lekcjach, Irinie...

- James, przestań się już pastwić nad tą jajecznicą i ją po prostu zjedz, musisz być pełen sił! - powiedziała siedząca po jego drugiej stronie Rose, kładąc mu rękę na ramieniu.

Potter kiwnął głową i po chwili spojrzał na swój talerz. Widok żółtej papki, która już w ogóle nie przypominała jajecznicy, sprawił, że żołądek podszedł mu do gardła.

- Nie jestem głodny - wymamrotał, odwracając wzrok. Odsunął od siebie również szklankę z sokiem, którą podsuwała mu pod nos Rose. Czuł, że jeśli przełknie cokolwiek, to natychmiast znajdzie się to na szatach siedzących przed nim osób.

Ukradkiem wytarł spocone ręce o spodnie. Nie wiedział, dlaczego tak bardzo denerwował się pierwszym zadaniem, które miało zacząć się za kilka godzin. Przygryzł wargi i skupił wzrok na efektownym warkoczu, który zrobiła sobie jedna z Krukonek. Weź się w garść - pomyślał, próbując za wszelką cenę nie rozpłakać się z bezsilności. Jak musiał czuć się jego ojciec, który w przeciwieństwie do niego, wziął udział w turnieju wbrew swojej woli?

I wtedy James zaczął się uspokajać. Sam się zdecydował na ten turniej, więc sam jest sobie winien. I nie mógł być też kiepski, skoro Czara Ognia zdecydowała, że się do niego nadaje. Siedział w książkach przez ostatni miesiąc, dawał z siebie wszystko. Nauka, Irina i quidditch to było jedyne, czym się ostatnio zajmo...

Irina.

Przeniósł wzrok z włosów Krukonki na stół nauczycielski. Siedziała tam, piękna jak zwykle, patrząc wprost na niego. Była bledsza niż normalnie, co wyraźnie było widać na tle krwistoczerwonej szaty, którą tego dnia założyła. Czyżby zauważył zmartwienie w jej czarnych jak jej włosy oczach...?

Bailey wstała ze swojego miejsca i ruszyła w kierunku wyjścia, cały czas patrząc na niego. Coś błysnęło w jej oczach, kiedy go mijała, jakby próbując się z nim porozumieć. Odwróciła od niego wzrok i wyszła, skręcając w stronę schodów prowadzących do lochów. James przeczuwał, że chciała, aby za nią poszedł. Nie musiała go więcej przekonywać.

- Widzimy się później - powiedział, wstając od stołu, po czym szybko wyszedł z Wielkiej Sali, nie zwracając uwagi na zdziwione okrzyki siostry i kuzynki.

Po chwili został wciągnięty do komórki na miotły.

- Pani profesor? - zapytał cicho, zamykając za sobą drzwi i rzucając Lumos.
- Wybacz, James - powiedziała i położyła mu dłonie na ramionach. - Chciałam z tobą porozmawiać przed rozpoczęciem zadania, a nie chciałam tego robić na oczach całej szkoły. - Irina zaczęła mu powoli masować ręce od ramion po łokcie, jednak James wiedział, że robiła to nieświadomie. Po wielu rozmowach z nią i lekcjach zdążył się już przekonać, że dużo rzeczy robiła nieświadomie.
- Nic nie szkodzi, pani profesor - powiedział cicho, rozkoszując się dotykiem jej dłoni. - O czym chciała pani ze mną porozmawiać?
- Chciałam się upewnić, że wszystko z tobą w porządku. Nie wyglądasz najlepiej. Może powinnam szepnąć słówko pani Pomfrey, żeby cię doglądnęła przed zadaniem?
- Dziękuję, pani profesor, nie trzeba. Wszystko ze mną w porządku. - W istocie tak było. Dotyk nauczycielki i jej troska spowodowały, że sensacje żołądkowe i zdenerwowanie całkowicie zniknęły.
- To dobrze - powiedziała, uśmiechając się lekko. Jej wzrok ześlizgnął się z jego twarzy i Bailey natychmiast zabrała dłonie z jego ramion. - Chciałam ci życzyć powodzenia. Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz - wyszeptała, rumieniąc się.
- Nie jestem tego taki pewien - powiedział cicho i wątpliwości znowu zaczęły go zalewać.
- Ale ja jestem - odparła, uśmiechając się. - Będę przy tobie myślami - dodała szybko i spuściła z zawstydzeniem głowę, jakby nie wierząc, że to powiedziała na głos.
- W takim razie na pewno wszystko będzie dobrze.

Irina podniosła głowę, patrząc na niego dziwnie. Z nadzieją? Niecierpliwością? Ponagleniem? Nie wiedział. Ale był pewien, że jeśli dłużej będzie tak na niego patrzyć, to nie wytrzyma i zrobi to, na co miał ochotę już od dawna. Już się zaczynał pochylać w jej stronę, już zniżał twarz do poziomu jej twarzy, kiedy Irina uśmiechnęła się po raz ostatni i powiedziała:

- Nie zabieram ci więcej czasu. Powinieneś pożegnać się ze swoimi przyjaciółmi.

Ja nie mam przyjaciół - pomyślał James. - Ci, którzy się koło mnie kręcą, to tylko banda lizusów, którzy chcą nimi zostać.

I właśnie wtedy James zaczął się zastanawiać, co Irina Bailey o nim tak naprawdę myśli. Czy widziała go tak, jak widzą go inni nauczyciele i uczniowie? Syna tego słynnego Harry'ego Pottera, żywej legendy, bohatera świata? Popularnego ucznia, gwiazdę quidditchałamacza dziewczęcych serc? Wszyscy go tak postrzegali. Tylko jego najbliższa rodzina go znała.


Jednak widział w jej oczach coś, co mu mówiło, że kobieta choć trochę się o niego martwiła. Lubiła go, to pewne, ale za co? Za aktywny udział w jej lekcjach? Za wpadanie do niej do gabinetu przed zajęciami i po zajęciach z pytaniem, czy aby na pewno nie trzeba w jej niczym pomóc? Za błahe rozmowy, których z miesiąca na miesiąc było coraz więcej?

Nie wiedział. Ale się dowie. Wkrótce.

Irina wyglądała tak, jakby toczyła wewnętrzną walkę. Wyłamywała sobie palce, przygryzała dolną wargę, a w jej oczach szkliły się łzy. Chyba chciała zrobić lub powiedzieć coś, czego nie powinna. W końcu odetchnęła głośno i zgarbiła, poddając się.

- Uważaj na siebie, James - powiedziała w końcu Irina i odeszła, zostawiając go samego.



*


- Rozmawiałem po śniadaniu z ojcem. Zabiera mnie jutro do domu na obiad. Dziadek wraca.

Albus błyskawicznie odwrócił się w stronę Scorpiusa, patrząc się na niego z niedowierzaniem. Obydwaj siedzieli na trybunach, które były ustawione przy lesie w pewnym oddaleniu od chatki Hagrida. Razem z nimi siedziała Lily, trzymając kurczowo dłoń Albusa. Wciąż była roztrzęsiona po pożegnaniu z najstarszym bratem, który aktualnie znajdował się z namiocie zawodników. Czekali na rozpoczęcie pierwszego zadania turniejowego.

- Już wraca? - spytał Scorpiusa Albus, marszcząc brwi.
- Nie już, tylko dopiero - odparł Malfoy, krzywiąc się mimowolnie. - Mama i tak przesadziła, to ona głównie nalegała na tak długie... leczenie - zrobił palcami cudzysłów - i babcia zaczęła już sarkać. Przecież on tam siedzi od lipca!
- I musisz być na tym obiedzie? Przecież on cię nie znosi!

To była prawda. Lucjusz Malfoy nie cierpiał swojego wnuka. Kiedy Scorpius przyszedł na świat, Senior Rodu Malfoyów natychmiast znalazł się w Szpitalu Świętego Munga (gdzieżby miał czekać, aż jego synowa łaskawie urodzi...) i wpadł do prywatnej sali, za którą "zapłacił mnóstwo pieniędzy" i z szerokim uśmiechem dopadł łóżka synowej, w ramionach której spoczywał nowo narodzony dziedzic rodu. Mimo protestów Narcyzy i krzywej miny Dracona niemalże wyrwał małego Scorpiusa z opiekuńczych ramion matki i wziął go na ręce.

I wtedy czar prysł. Oddał dziecko matce, wybiegł z Munga i już nigdy więcej Scorpiusa nie dotknął.

Podobno już wtedy wiedział, że z jego wnuka wyrośnie zdrajca krwi i przyjaciel mugoli.

- Nie muszę, ale ojciec nalega - powiedział Scorpius z kwaśną miną. - Jestem pewien, że dziadek chce zobaczyć, jak bardzo się stoczyłem, odkąd widział mnie po raz ostatni. Poza tym to jest dobra okazja na zdobycie Skorowidza.
- Ciiiiszej! - syknął Albus, kopiąc go w kostkę i zerkając na Lily. Jego siostra była jednak zbyt głęboko pogrążona w myślach, aby usłyszeć ich rozmowę. - Co masz na myśli mówiąc zdobycie?
- Kilka dni temu napisałem list do ciotki Daphne, ona już ma swoje sposoby - odpowiedział Scorpius, prostując się z dumą.
- ŻE CO?! - wrzasnął Albus tak głośno, że połowa uczniów siedzących na trybunach odwróciła się w jego stronę. Lily popatrzyła na niego chwilę, po czym znowu przeniosła wzrok na namiot zawodników. - Ciotka Daphne?! - syknął mu do ucha. - Niewymowna?!
- No mówię, ma swoje sposoby, nie? - zapytał niewzruszony Malfoy.
- Jak ktoś się dowie, że Niewymowna wyniosła z Ministerstwa Magii książkę, która jest zakazana od prawie stu lat...! - Albus złapał się za głowę.
- Nikt się nie dowie, uspokój się - machnął ręką Scorpius. - Moja ciotka nie w ciemię bita! Poza tym jestem jej ulubieńcem, bo sama nie ma ani męża ani dzieci, poświęciła się karierze, więc zrobi wszystko, o co ją poproszę!
- Pięknie, Malfoy. Po prostu pięknie. - Albus skrzyżował ręce i popatrzył na przyjaciela spod byka. - Nie dość, że ją wykorzystujesz, to jeszcze poświęcasz jej karierę.
- Hej, to moja ulubiona ciotka! - krzyknął oburzony Scorpius. - Nawet nie wiesz, ile mamy wspólnego i jak dobrze spędza mi się z nią czas!
- Dobra, dobra, wierzę ci. Tylko żeby przeze mnie nie wpadła w kłopoty.
- Ona nawet nie wie, że Skorowidz jest dla ciebie. Ciotka zna moje dziwactwa i nawet nie spytała się, po co mi on właściwie jest... W każdym razie ciotka też będzie na jutrzejszym obiedzie, więc to będzie jedyna okazja na spotkanie z nią twarzą w twarz. Nie sądzę, aby dobrym pomysłem było wysłanie książki sową...

Albus pokiwał głową, nie mówiąc już nic więcej. Gdyby wiedział, że Scorpius miał zamiar wplątać w całą tą śmierdzącą na odległość sprawę swoją ciotkę, nic by mu nie powiedział. Nie chciał mieszać w to osoby postronne i nie chciał, aby te osoby w mniejszy czy większy sposób ucierpiały. Ale już było za późno. Obiecał sobie tylko, że to pierwszy i ostatni raz kiedy prosi kogoś o pomoc.

Nagłe oklaski wyrwały Albusa z zamyślenia. Potter spoglądnął w dół i zobaczył, że z namiotu zawodników wyszli wszyscy trzej reprezentanci. Obok niech błyskawicznie znalazł się Lee Jordan, który oprócz sędziego pełnił rolę komentatora, choć podczas tego zadania nie nacieszy się zbytnio tą drugą rolą. Przy stole sędziowskim siedziała już pozostała czwórka sędziów.

- Witam państwa na pierwszym zadaniu Turnieju Trójmagicznego! - Dalsze jego słowa zagłuszył ryk rozentuzjazmowanego tłumu. - Powitajmy również naszych reprezentantów! Ekaterina Bugakow, Durmstrang! Guillaume Chevalier, Beauxbatons! Iii... James Potter, Hogwart!

Lily jeszcze mocniej ścisnęła jego rękę. Albus z ulgą zauważył, że James wygląda dużo lepiej niż na śniadaniu. Uśmiechał się, machał do wszystkich, a na jego twarzy znowu pojawiła się pewność siebie, czyli ta maska, którą Albus tak dobrze znał. Zarówno on jak i Lily wiedzieli, że to tylko pozory i że brat boi się turnieju jeszcze bardziej niż jego rodzeństwo. Nie pozwolił jednak strachowi nad nim zwyciężyć i odpychał go od siebie, jak tylko mógł.

- Jeśli ktoś jeszcze nie wie, w co bardzo wątpię, co czeka naszych zawodników w pierwszym zadaniu, już wyjaśniam! Reprezentanci spędzą w Zakazanym Lesie trzy dni i dwie noce. Mogą wnieść ze sobą tylko różdżki, przed chwilą zostali dokładnie sprawdzeni przez komisję sędziowską, czy nie próbują czegoś ze sobą przemycić. Nad lasem zostanie wzniesiona magiczna bariera ochronna, która sprawi, że użycie zaklęcie Accio stanie się niemożliwe, wobec czego zawodnicy nie będą mogli przywołać niczego, co znajduje się poza barierą. Po przejściu paruset metrów zawodnicy trafią na polanę, gdzie znajdą trzy plecaki, z których każdy reprezentant wybierze sobie po jednym. Po wybraniu plecaka każdy z nich podąży jedną z trzech ścieżek, które będą prowadzić w głąb lasu. Cel, jaki przyświeca reprezentantom, jest prosty: mają kierować się na południe, aż w końcu natrafią na pewnego rodzaju portal, który pojawi się w niedzielę między godzinami osiemnastą a dwudziestą. Portal ten przeniesie ich w miejsce, gdzie aktualnie stoimy. Zawodnicy mogą używać wszelkiego rodzaju zaklęć, z wyjątkiem - oczywiście - zaklęć niewybaczalnych, ale tego chyba nie trzeba przypominać. Aurorzy będą czuwać nad zawodnikami dwadzieścia cztery godziny na dobę i nie pozwolą, aby stało się coś złego.

Gdy Lee Jordan wyjaśniał zasady zadania, James przeszukiwał wzrokiem trybuny. Uśmiechnął się do siebie, gdy zobaczył machającą do niego Lily i już w ogóle nie spuszczał z nich oczu. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy zabrzmiał wybuch armaty. Przeniósł spojrzenie na trybunę znajdującą się za stołem sędziowskim, gdzie - jak dobrze wiedział Albus - siedziała profesor Irina Bailey.

Nawet nie wiesz, w co się pakujesz, James - pomyślał, kręcąc głową. Plecy jego brata zniknęły wśród drzew.


*


Już po pierwszych minutach marszu w lesie James czuł, że będzie ciężko.

Cała trójka szła w ciszy, nie spiesząc się, aby nie zmęczyć się za bardzo już na początku. Na samym przedzie szedł Guillaume, promyki ledwo widocznego słońca tańczyły w jego złotych włosach. Kilka metrów za nim szła Ekaterina z dumnie podniesioną głową. Powinna uważać, żeby nie zahaczyć nosem o nisko zawieszone gałęzie - pomyślał James, krzywiąc się mimowolnie. Potter szedł nieco z tyłu, obserwując uważnie swoich przeciwników. Ani Guillaume, ani Ekaterina nie obejrzeli się na niego choćby raz - mimo tego James nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś knują. A konkretniej, coś knują przeciwko niemu.

Tak więc szli w milczeniu, nie zwracając na siebie uwagi. Las coraz bardziej gęstniał, im bardziej się w niego wgłębiali, tym bardziej robiło się im zimno. Powoli zaczęło znikać południowe słońce. Rozglądali się wokół, jakby zaraz zza jakiegoś krzaka miało na nich wyskoczyć jakieś niezbyt przyjazne zwierzątko. Czuli niebezpieczeństwo w powietrzu, chociaż na razie wszystko wyglądało spokojnie. Ale wiedzieli, że to tylko ułuda, która ma im zamydlić oczy.

I wtedy, po przejściu kilkuset metrów, znaleźli się na dużej, okrągłej polanie. James wytężył wzrok i zobaczył leżące na jej środku trzy plecaki. Zmrużył oczy i podbiegł bliżej Guillaume'a i Ekateriny, którzy już zobaczyli to, co zobaczył on. Cała trójka wyciągnęła różdżki i zaczęła biec czym prędzej w stronę plecaków.

Plecaków, które miały różne wielkości.

Leżały na ziemi koło siebie, czekając, aż któryś z reprezentantów je weźmie. Po lewej stronie znajdował się największy i najobszerniejszy, wyraźnie wypchany po brzegi, górski. Taki, który wszystko pomieści. Obok niego znajdował się mniejszy i James sobie przypomniał, że miał podobny, kiedy jeszcze chodził do mugolskiej szkoły. A po prawej leżał najmniejszy, który mógł zawierać dwie, może trzy większe rzeczy i trochę więcej mniejszych.

I James już wiedział, którego plecaka nie chce zdobyć. Ale zanim zdążył się skupić i rzucić Accio na drugi z nich, stało się coś, czego James wyczekiwał, ale nie spodziewał się, że to stanie się tak szybko.

- Drętwota!

Błyskawicznie, jakby czytając w swoich myślach, Ekaterina i Guillaume odwrócili się w jego stronę i w tym samym momencie rzucili identyczne zaklęcia, których Potter nie zdążył odbić.

A żeby was szlag trafił - pomyślał James, zanim ogarnęła go ciemność.


*


- I jak idzie? - spytał Draco Malfoy, wchodząc do specjalnej komnaty w Hogwarcie przygotowanej dla zespołu aurorów i nauczycieli, skąd czuwali nad bezpieczeństwem zawodników. - Chyba nudno, skoro dopiero zaczęli?
- Było nudno - powiedział jeden z aurorów. - Dopóki nie zobaczyli plecaków. Ale i tak szybko sobie poradzili z... - powiedział głośno i natychmiast zamilkł, gdy zobaczył złowrogie spojrzenie Harry'ego Pottera. - Wybacz, szefie.
- Źle idzie - powiedział Harry, odwracając się do Malfoya. - Chevalier i Bugakow zawiązali sojusz przeciwko Jamesowi. Teraz się dzielą łupem. - Kiwnął głową w stronę ogromnej trójwymiarowej planszy, która zajmowała prawie całą komnatę.

Draco gwizdnął cicho, gdy zobaczył przy skraju planszy zmniejszoną polankę, na której ciało Jamesa Pottera leżało bezwiednie na trawie. Trochę dalej Guillaume i Ekaterina rozpakowali już swoje plecaki i wymieniali się przedmiotami. Guillaume ze swojego ogromnego plecaka wyciągnął i podał kilka dodatkowych rzeczy Ekaterinie.

- Sprytne - powiedział cicho Malfoy, nie mogąc oderwać wzroku od trzech postaci na polanie. - Nie było trudno dowiedzieć się co nieco o Jamesie w szkole, gdzie plotki roznoszą się szybciej niż lot Gromu. Szybko zdali sobie sprawę, że to ich największy przeciwnik. To był krótki, ale dobry sojusz. Bez niego cała trójka poturbowałaby się przy plecakach, a tak ucierpiał tylko najsilniejszy. Dobrze, że nie mogą dotknąć plecaka Jamesa, bo pewnie i tym chętnie by się podzielili.

Harry słuchał go jednym uchem, ciągle wpatrując się w przezroczystą postać syna. Ekaterina i Guillaume podzielili się już rzeczami i po podaniu sobie ręki rozeszli się każdy w swoją stronę, wybierając pasującą im ścieżkę. James dalej leżał nieprzytomny i miało tak pozostać jeszcze przez jakiś czas - dwa oszałamiacze młodych, ale utalentowanych czarodziei to nie przelewki. Harry był jednak spokojny. Eliksiry lokalizujące i kontrolne, które reprezentanci wypili w namiocie zawodników działały prawidłowo, więc teraz oprócz ich postaci na trójwymiarowej planszy wszyscy w pomieszczeniu mogli zobaczyć dymki z informacjami o ich stanie zdrowia, które unosiły się nad trójką nastolatków. Stan Jamesa był w normie. Chłopak miał tylko odrobinę podwyższone ciśnienie. Zapewne ze złości - pomyślał jego ojciec.

Zdumiewające. Harry ogarnął wzrokiem całą planszę. Na czas tego zadania dyrektor udostępnił im jedną z sal w lochach, która była niewiele mniejsza i niższa od Wielkiej Sali. Nic dziwnego. Sala ta musiała pomieścić całą planszę, która była ogromna. Znajdowała się na niej duża powierzchnia lasu, na którą wstęp mieli zawodnicy. Otoczona wyraźnie widoczną barierą ochronną, która stanowiła granicę nie do przejścia formowała się w gigantyczne koło pełne tajemniczych stworzeń roślin. Harry mógł zobaczyć kompleks kilku małych jezior, które znajdowały się po drugiej stronie planszy. Mógł zobaczyć małe postacie centaurów, które nie było zbyt zadowolone z tego, że na ich terenie ma miejsce coś tak głupiego jak ludzki Turniej Trójmagiczny. Z niechęcią zgodziły się pomóc zawodnikom w potrzebie.

Dopiero gdy na próbach przed turniejem zobaczył tę planszę, a na nich aurorów, którzy wypili te same eliksiry, co reprezentanci kilka chwil wcześniej, Harry uświadomił sobie, jak bardzo w ostatnich latach rozwinęła się magia. Za jego czasów o takim systemie ochronnym nie można było nawet pomarzyć. A dzisiaj jest, tutaj, przed nim. Fragmenty planszy można było dowolnie powiększać, a potem zmniejszać, ujęcia walk zawodników zapisywać specjalnym zaklęciem, aby je chwilę później odtworzyć dla sędziów, którzy będą przychodzić co kilka godzin do sali z żądaniem jak najdokładniejszych raportów. Ale i tak najbardziej zdumiewającym wynalazkiem była teleportacja. Wystarczyło dotknąć danego miejsca na planszy i wypowiedzieć "Portuos", by chwilę później  znaleźć się w miejscu, gdzie dopiero co na planszy widniała różdżka czarodzieja.

- To niemożliwe! - krzyknęła Hermiona, gdy usłyszała o tym pomyśle. - W Hogwarcie nie można się teleportować!
- Owszem, Hermiono - powiedział wtedy Harry, uspokajającym tonem. - Zza barier ochronnych do Hogwartu - i na odwrót - nie można. Razem z Niewymownymi pracujemy nad zaklęciem, które połączy planszę z Zakazanym Lasem, tak, że będzie można teleportować się bezpośrednio do lasu i z powrotem.
- Życzę powodzenia - odparła z sceptyczną miną.

A jednak się udało, ku zdziwieniu Hermiony.

- Jak tam Weasley'ówna? - zapytał Malfoy, trącając go łokciem. Harry westchnął głośno, nie przypominając mu po raz setny, że jego żona ma na imię Ginny. - Martwi się o pierworodnego?
- Oczywiście, że się martwi. Każdy się martwi, do cholery, na czele ze mną.
- Bez obaw, Potter. Nie będzie tak źle.

Harry spojrzał wymownie na wciąż nieprzytomne ciało najstarszego syna.

- No... - zawahał się Malfoy, nie wiedząc, co powiedzieć. - Od tej pory na pewno wszystko będzie w porządku.
- Oby - powiedział tylko Harry i obydwaj zamilkli, widząc, że James powoli się wybudza.


*


Niech ich szlag trafi - było pierwszym, o czym pomyślał po przebudzeniu.

Podniósł się z ziemi, klnąc na siebie w myślach. Nie mógł uwierzyć, że dał się tak łatwo podejść. Wiedział, na miłość Merlina, od początku wiedział, że tamta dwójka coś przeciwko niemu knuje! Kopnął ze złością pobliski kamień, gdy zobaczył, że ostał mu się malutki plecaczek. Złapał go ze złością jedną ręką i odszedł w kierunku jedynej ścieżki, która mu została. Najbardziej na prawo, nie zarośnięta krzewami, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, którymi przeszli już Ekaterina i Guillaume. Ledwo wkroczył na ścieżkę, został odcięty od polany wysokim krzewem, który wyrósł znikąd.

Powrót na polanę był niemożliwy.

W marszu grzebał w plecaku. Jedna mała butelka wody, dziwny drewniany wisiorek złożony z kilku kółek, dwie małe buteleczki eliksiru leczniczego i malutki szklany krążek, w którym poznał kamcestnik.* To było wszystko, co znalazł w plecaku.

- Niech was szlag! - krzyknął w przestrzeń, nie bacząc na to, że nikt go nie usłyszy.

Z żalu i złości zaczął biec, chcąc również nadrobić stracony czas. Nie wiedział, jak długo leżał nieprzytomny. Po zwykłej Drętwocie wybudziłby się już po kilku minutach, ale po dwóch? Nie miał zielonego pojęcia. W biegu zadarł głowię do góry, próbując znaleźć słońce za grubymi konarami drzew. Nie znalazł.

Nie mógł wyrzucić ze swoich myśli Bugakow i Chevaliera. Pomstował na nich, obiecywał im obdarcie ze skóry i wykopanie z turnieju w trybie natychmiastowym. Nie mógł przeboleć swojej pierwszej turniejowej porażki. Przed twarzą stanęła mu Irina. Co by powiedziała, gdyby stanęła tutaj, obok niego? Gdyby zaczęła obok niego biec, wiążąc swoje czarne koki w koński ogon na czubku głowy? Powrócił myślami do tych wielu rozmów, które razem odbyli. Przypomniał sobie jej głos, opowiadający o wielu historiach z jej wcale nie tak nudnego życia i jej reakcje na jego przygody. I już wiedział, co by powiedziała. Nie daj się ponieść złości, James. Pokaż im, na co cię stać. Utrzesz im nosa, dostając od sędziów więcej punktów niż oni!

A zatem stłumił złość i biegł, biegł, biegł do Iriny...

Dopóki coś go nie złapało za nogę.

James padł twarzą w błoto, wymachując stopą, której złapało się coś ostrego. Szybkim ruchem różdżki oczyścił twarz i okulary z błota i obrócił się na plecy, uderzając stopą o ziemię. Zobaczył płetwiaste łapy i ostre zęby zaciśnięte na jego bucie. Przemknęła mu przez myśli Ekaterina, która wybrała się do lasu w zwykłych szmacianych tenisówkach o materiale dziesięć razy cieńszym od materiału jego sportowych butów.


- Darento!* - Błotoryj kwiknął głośno, kiedy uderzyły w niego złote iskry zaklęcia i oderwał się od stopy Jamesa, znikając w pobliskich krzakach.

Potter poprawił okulary i ciągle siedząc na ziemi, ściągnął buta. Skrzywił się na widok ran, które spowodowały ostre zęby błotoryja.

- Quis* - powiedział cicho. Z jego różdżki wyfrunął bandaż, który natychmiast owinął się wokół jego kostki, tamując krwawienie. Przez chwilę zastanowił się nad użyciem jednego z eliksirów. Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu. W jego niezbyt głębokich ranach nie było jadu. Po sprawdzeniu wiedział, że mógł swobodnie chodzić i biegać. Nie myśląc ani chwili dłużej, pobiegł, tym razem uważniej patrząc pod nogi.

Najpierw próbował liczyć swoje kroki. Potem sekundy. Jednak ani jedno ani drugie nie pomogło mu  w odliczaniu czasu. Znowu zaczął myśleć o Irinie, ale szybko przestał, gdy prawie potknął się o następnego błotoryja. Wtedy też zorientował się, że jest dużo ciemniej, niż było do tej pory. Która mogła być godzina? Piąta wieczorem? Czy może jedenasta?

Stanął, wyraźnie zamyślony. Ścieżki były wytyczone tak, aby sprowadzić ich na południe, ale... Co, jeśli to jakiś podstęp? Co, jeśli ścieżka zmieniała swoje położenie, co, jeśli krążył w kółko? Drżącymi dłońmi sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego kamcestnik.

- Kamcesta południe - szepnął cicho, trzymając różdżkę nad małym urządzeniem. Mała igła drgnęła lekko i poruszyła się delikatnie w lewo, wskazując stronę, do której wyraźnie prowadziła stworzona ścieżka.

Zaczynam panikować - pomyślał James, chowając kamcestnik z powrotem do plecaka. Oczy zaczęły go boleć w wszechogarniającej go ciemności. Rzucił Lumos, ale nie pomogło mu zbyt wiele, oświetlając tylko kilka metrów przed nim. Westchnął głośno i rzucił kolejne zaklęcie:

- Lucifer* - skrzywił się lekko. Inkantacja nie brzmiała zbyt optymistycznie, jak na jego gust. Zaklęcie dało światło, które pozwoliło mu zobaczyć o kilkadziesiąt metrów dalej, niż pozwalało mu Lumos. Wystawił się tym jednak na widok, pozwalając na zauważenie go przez potencjalnych wrogów. Biegnąc, rozejrzał się czujnie dookoła. Wydawało mu się podejrzane to, że natknął się tylko na kilka błotoryjów. Albo miał szczęście, albo prawdziwe niebezpieczeństwo czekało go później...

- Hej, Potter! - usłyszał z lewej strony i błyskawicznie się odwrócił, kierując różdżkę w kierunku głosu. - Wyluzuj, to tylko ja - powiedziała Ekaterina, kuśtykając w jego stronę.
- Co ty tu robisz? - spytał podejrzliwie James, mrużąc oczy. - Zgubiłaś się czy znowu chcesz mnie poczęstować Drętwotą?
- Sorry za tamto - wzruszyła bezczelnie ramionami, nawet nie udając skruchy. - Musieliśmy cię jakoś z Guillaume'm wyeliminować. Zrobiłbyś to samo.
- Co ty tu robisz? - powtórzył, pomijając milczeniem jej wypowiedź.
- Obserwuję cię przez to - odpowiedziała, wyciągając z średniej wielkości plecaka omnikulary. - Tylko ciebie, bo ścieżka Guillaume'a schodzi za bardzo na wschód i już go w ogóle nie widzę. Nieźle sobie poradziłeś z tym stworem. U nas w Rasiji czegoś takiego nie ma - odparła, wskazując palcem na rozharataną nogę, nieudolnie obwiązaną kilkoma bandażami, które zdążyły już przesiąknąć krwią. Jej lewy but nadawał się tylko do wywalenia - nawet Reparo nie za wiele mu pomogło.
- Zboczyłaś nie wiadomo ile kilometrów ze ścieżki tylko po to, żeby mi pogratulować? - spytał niedowierzająco James.
- Moja ścieżka jest tam, niedaleko. - Machnęła ręką w stronę, z której przyszła. Potter spojrzał nad jej ramieniem. Faktycznie, w odległości jakichś stu metrów widział jakiś prześwit... Jakby wyrąbano drzewa dla nowo powstałej ścieżki... - Wpadłam zapytać, czy nie masz czasem jakiegoś przydatnego eliksirku leczniczego?

James popatrzył na nią uważnie, myśląc nad wszystkimi wypadkami, po których musiałby wypić aż dwa eliksiry.

- Zaklęcie nie działa? - spytał zamiast odpowiedzieć, szukając na jej twarzy jakichkolwiek oznak kłamstwa.
- Zaklęcie tamujące krew działa tylko chwilę, zasklepiające nic nie daje. Rany są zbyt głębokie - powiedziała, blednąc trochę, gdy usiłowała utrzymać równowagę.
- A co, jeśli nie mam tych eliksirów? - zapytał, nie spuszczając z niej wzroku.
- Masz masz, ktoś z nas musi mieć, a ani w moim plecaku ani w plecaku Guillaume'a nie było żadnego. A jeśli się mylę - a rzadko się mylę - i go naprawdę nie masz, to najwyżej zdechnę gdzieś za drzewem.

No proszę, proszę - pomyślał Potter z satysfakcją. - Jednak ilość naprawdę nie równa się jakość.

- A co za to będę miał?
- Dam ci żarcia na zapas - odpowiedziała z wrednym uśmiechem. James natychmiast poczuł, że burczy mu w brzuchu. - Powinieneś coś zjeść. Jest już przecież północ, a przed nami jeszcze długa droga... Nie sądzę, aby któryś z tych stworów, co mi użarł pół nogi, nadawał się do jedzenia.
- Ty to umiesz się ustawić, Bugakow - powiedział James, sięgając do swojego małego plecaka i wyciągając z niego jedną fiolkę eliksiru.
- Jakoś trzeba przetrwać. Dzięki, Jimmy - powiedziała przesłodzonym głosem i wypiła całą zawartość fiolki jednym łykiem. Potter spuścił wzrok na jej stopę. Dziewczyna odwinęła bandaże i ich oczom okazała się czysta skóra, bez ani jednej ranki. - Masz jeszcze wodę? - spytała, ściągając plecak z ramion.
- Pół butelki - powiedział James i kiwnął głową, gdy otrzymał od niej dwie małe butelki wody i paczkę maślanych bułek. - Dzięki. Zaraz, skąd wiesz, że jest północ?
- Twoja magiczna torebeczka nie zawierała zegarka?! - krzyknęła, machając mu przed nosem nadgarstkiem, na którym znajdował się staromodny, ale działający zegarek. - Biedactwo! Guillaume ma dru...!

Ziemia pod nią rozstąpiła się, lecąc w dół. James złapał ją za rękę, którą dopiero co wymachiwała mu przy twarzy i padł na ziemię, zapierając się stopami o wystający korzeń.

W miejscu, gdzie przed chwilą stała Ekaterina, wytworzyło się urwisko.

Dziewczyna wykrzykiwała coś po rosyjsku, wierzgając w powietrzu nogami. Uczepiła się jego ręki obiema dłońmi, na jej czoło - podobnie jak na czoło Jamesa - wstąpił pot. James trząsł się, próbując za wszelką cenę nie zsunąć się w dół. 

- Przestań się ruszać, do cholery!
- Kiedy ja nie mogę! James, nie puszczaj mnie!
- To się przestań ruszać! 

Dziewczyna posłuchała. Dużo pewniej mu się ją trzymało, kiedy się nie wierzgała jak wariatka. Próbował ją wciągnąć, ale była za ciężka. Jej ciężki plecak mu w tym nie pomagał. 

- I co teraz? - spytała głupio, patrząc na niego wielkimi ze strachu oczami. - Czemu oni nie reagują?! Chyba widzą, że sobie nie radzimy!
- Może to tylko iluzja i tak naprawdę tu nie ma żadnego urwiska? - Dziewczyna sapnęła.
- Chyba nie chcesz tego sprawdzać?!
- Wolę nie ryzykować - powiedział i spróbował ją znowu wciągnąć na górę.  Na próżno. Powoli zaczęła mu cierpnąć ręka. - Nie masz tam żadnej skały, o którą mogłabyś się podeprzeć i wspiąć?
- Nie jestem głupia, przecież sprawdziłam! Ale... czekaj, jest! Ale tego tu przed chwilą nie było, przysięgam!

Gdy tylko to powiedziała, James usłyszał z oddali odgłos deportacji. W porę - pomyślał, wciągając już bez problemu Ekaterinę na ziemię. Roztrzęsiona Bugakow rzuciła mu ręce na szyję, tuląc się do niego. Potter poklepał ją niezręcznie po plecach, myśląc o tej dziewczynie, która kilka minut wcześniej pełna buty i sarkazmu, śmiała się z niego i dokuczała mu.

- Mam przez ciebie wyrzuty sumienia, Potter. Ja ci daję w twarz Drętwotą, a ty mi ratujesz życie. - Odsunęła się od niego i poprawiła plecak na jej ramionach.
-  A miałem jakieś inne wyjście? Jeszcze by mnie zdyskwalifikowali. - Wzruszył ramionami, targając sobie włosy.
- Raczej nie można zdyskwalifikować zawodnika Turnieju Trójmagicznego. Najwyżej byłbyś potępiony na wieki. 
- Najwyżej - parsknął śmiechem James i natychmiast urwał, gdy dziewczyna zmieniła się na twarzy i odwróciła, wyciągając przed siebie różdżkę. Po urwisku nie było ani śladu.

Dziwne klekotanie rozległo się wokół nich i szybko zostali otoczeni. Wielkie, włochate pająki wylazły nie wiadomo skąd, ich klikanie zgrało się w jedną melodię i James prawie słyszał tekst piosenki: Jeść, jeść, jeść..

Akromantule.

- Ardent Magnum!* - krzyknął James i kula ognia pomknęła ku najbliższej z nich. Posypały się zaklęcia, Drętwoty i Petrificus Totalus, i inne, trudniejsze zaklęcia, które James i Ekaterina znaleźli przed turniejem w starych, zakurzonych księgach. Ale żadne nie przynosiło efektu.
- To nic nie daje! - krzyknęła Ekaterina. - Ich jest coraz więcej! 

James nie odpowiedział, skupiony na walce i wertowaniu umysłu w poszukiwaniu zaklęć. Było takie jedno, które postanowił ulepszyć, dodając do inkantacji jedno jedyne słowo... Tylko jak brzmiało zaklęcie? W jego umyśle pojawił się obraz. Strona dwieście trzydziesta siódma Przydatnych zaklęć poszukiwacza przygód... Zaklęcie natychmiastowego spalenia...

- Ravis Aradem* Maxima!

Z wysoko uniesionej różdżki zaczęła się wylewać złoto-czerwona substancja, która zaczęła się formować podobnie jak bariera ochronna, która znajdowała się  wysoko nad nimi. Powiększające się półkole zaczęło docierać do akromantul. Rozległ się jeden głośny syk, kiedy zaklęcie dotknęło włochatych cielsk. Akromantule z dziwnym, niepodobnym do ludzkiego wrzaskiem, zaczęły uciekać w popłochu przed tą dziwną rzeczą, która tak bardzo parzy...

James nie przerywał zaklęcia, chcąc, aby wielkie pająki uciekły jak najdalej, żeby już mu się nie pokazywały na oczy. Zaklęcie sięgało już kilkanaście kilometrów dalej, Potter nie widział jego końca. 

- James, już wytarczy - powiedziała Ekaterina z opuszczoną różdżką. - Już ich nie ma. Uciekły.

James poczuł nagłą chęć spalenia tych bestii, żeby już nigdy więcej nikomu nie wchodziły w drogę.  Zaklęcie było już prawie tak ogromne jak bariera ochronna nad nimi...

I wtedy ktoś daleko, bardzo daleko zaczął krzyczeć. Zdecydowanie ludzki głos przepełniał ból większy, niż oberwanie najsilniejszym Cruciatusem...

Guillaume Chevalier krzyczał, jakby palił się żywcem.



*Wszystkie zaklęcia i przedmioty oznaczone gwiazdką pochodzą z TEJ strony.

Taki tam cliffhanger! :D Mam nadzieję, że pierwsza część pierwszego zadania turniejowego się podoba! Druga część pojawi się na dniach, chciałam zdążyć jeszcze dzisiaj, a na pewno nie dałabym rady napisać wszystkiego! :)
Drobna uwaga odnośnie Ekateriny: jest to nasza rosyjska Katarzyna. "E" rosyjskie czyta się jak "je", ale stwierdziłam, że Jekaterina już wygląda za bardzo dziwnie i Ekaterina wystarczy.
Pozdrawiam! xx
Layout by Yassmine