2014-07-30

Rozdział 12: Pierwsze zadanie (cz. II)



*


Harry Potter myślał, że w swoim życiu widział już wszystko.

Widział, jak umierają ludzie, zarówno ci bliscy, jak i obcy. Widział, jak po wojnie marzenia niektórych obracają się w pył. W pracy widział, jak ludzie z głupoty potrafią ranić zarówno siebie jak i swoich bliskich. Widział, jak jego przyjaciele się zakochują i widział, jak jego żona zakochuje się w nim. Widział, jak przychodzą na świat jego dzieci. Widział, jak dorastają, wychowywani przez niego. Widział, jak rozrabiają, z wielkim uśmiechem na ustach, a potem chowają za plecami dowody winy, mówiąc "To nie my, tatusiu!".

Widział smoki, akromantule, sfinksy i inne magiczne stworzenia. Widział coś, o czym nawet nie marzył przed swoimi jedenastymi urodzinami. Widział dobro i zło, przyjaciół i wrogów.

Ale nigdy by nie przypuszczał, że kiedyś zobaczy, jak chłopak pali się żywcem z powodu zaklęcia, które rzucił jego syn.

Guillaume Chevalier darł się wniebogłosy. Nie mogli go usłyszeć, ale widzieli jego szeroko otwarte usta i mogli sobie tylko wyobrazić jego krzyk. Chwilę wcześniej spadł z drzewa, na które wspiął się, aby przespać noc. Obudził się, gdy dosięgło go zaklęcie Jamesa. Harry'emu zabiło serce na myśl, skąd jego syn mógł dowiedzieć się o tak potężnym zaklęciu jak Ravis Aradem, jeszcze dodatkowo wzmocnionym. Omal nie osłabł z ulgi, gdy zobaczył, że zaklęcie nie działa tak mocno, jak powinno - istoty żywe lub przedmioty powinny spalić się całkowicie w ciągu kilku sekund od momentu kontaktu. Zaklęcie Jamesa tylko nadpalało akromantule, które natychmiast zaczęły uciekać w popłochu i przestawało działać, gdy kontakt z zaklęciem został przerwany. Harry jednak wiedział, że gdyby akromantule nie ruszyły się z miejsca, w końcu by zginęły na skutek oparzeń. To samo dotyczyło drzew, krzewów i trawy, które lekko nadpalone natychmiast się regenerowały po przejściu zaklęcia.

Guillaume błyskawicznie wstał i rzucił się do ucieczki, pozostawiając za sobą plecak, który zwisał z jednej gałęzi. Przede wszystkim chciał ratować siebie. To wszystko trwało tylko kilka sekund. Po krótkiej chwili Harry i kilku innych aurorów wyciągnęli różdżki i aportowali się do lasu.



*


Krzyk nagle ucichł. Chwilę później zaklęcie, które rzucił James, zostało gwałtownie przerwane. Żadne z nich się przez długi czas nie poruszało.

- Słyszałaś to? - spytał głupio James, opuszczając różdżkę. Wytężył wzrok, usiłując coś zobaczyć w ogarniającej ich ciemności.
- Cały zamek to usłyszał, idioto - powiedziała Ekaterina drżącym głosem. - To nie był Guillaume, prawda?! Powiedz mi, że to nie był on!

Nie odpowiedział. Prawda uderzyła w niego nagle i niespodziewanie. Różdżka wypadła ze zdrętwiałych palców. Potter cofnął się szybko i potknął się o wystający korzeń. Upadł plecami na twardą, zimną ziemię, ale w ogóle nie poczuł bólu. W uszach ciągle mu dźwięczał krzyk Guillaume'a. Zabił go czy tylko poturbował?

- Czujesz to? - zapytała Ekaterina, okręcając się w miejscu. - Jakby swąd spalonego mięsa...
- Zamknij się Bugakow - warknął James przez zaciśnięte zęby. - Jestem wystarczająco zdruzgotany, nie musisz mi dokopywać...
- To nie była twoja wina - powiedziała cicho dziewczyna, patrząc na niego poważnie. - Próbowałeś tylko pozbyć się tych cholernych pająków. Tylko dlaczego nie przerwałeś zaklęcia?
- Nie dałem rady - odparł James, krzywiąc się lekko. - Próbowałem, ale nie mogłem w ogóle poruszyć różdżką.
- Na pewno nic mu nie jest. - Ekaterina pokręciła głową. - Tak czy siak, powinnam wracać na swoją ścieżkę. Do zobaczenia.

I tak szybko, jak się pojawiła, zniknęła. A James poczuł się tak samotny, jak jeszcze nigdy dotąd.



*



Kilkanaście godzin później, gdy James spał na w miarę wygodnej gałęzi jednego z drzew w Zakazanym Lesie, Scorpius Malfoy siedział cierpliwie na jednym z foteli w prywatnej komnacie jego babci, czekając na rozpoczęcie uroczystego obiadu. Poprawił ślizgoński krawat, którego założenie wymusił na nim jego ojciec i zerknął na Narcyzę, która delikatnie wklepywała w policzki jakiś kosmetyk, którego nazwy Scorpius - jak każdy inny przedstawiciel płci brzydkiej - nie znał.

- Czy przyjdzie ciocia Andy z Teddym? - spytał młody Malfoy. Miał nadzieję na odrobinę rozrywki, której jego kuzyn na pewno by mu zagwarantował.
- Wiesz, że twój dziadek za nimi nie przepada. Syn wilkołaka miałby się plątać po jego domu? - zapytała sarkastycznie, z poirytowaniem strzepując pył, który osiadł na jej kolanach. - Nie dość, że prawie-wilkołak, to żonaty z córką innego prawie-wilkołaka, na dodatek Weasleya. Zaprosimy całą trójkę tylko wtedy, kiedy będziemy chcieli przyprawić twojego dziadka o zawał - dodała, uśmiechając się pod nosem.

Coś w jej spojrzeniu mówiło Scorpiusowi, że jego babcia nie miałaby nic przeciwko takiemu scenariuszowi.

- Ale ciocia Daphne przyjdzie. Nie cieszysz się? - zapytała Narcyza, patrząc w lustrze na odbicie swojego jedynego wnuka.
- Bardzo! - odparł entuzjastycznie Scorpius, uśmiechając się od ucha do ucha. - Mamy sporo do obgadania... - powiedział i natychmiast zamilkł, nie chcąc wyjawić nic więcej.
- Jestem tego pewna - powiedziała Narcyza, odwracając się w jego stronę. - Dawno się nie widzieliście. Musiałeś się za nią stęsknić.
- Nie tak bardzo, jak za tobą - odparł Scorpius, czekając na jej reakcję.
- Bardzo mnie to cieszy, kochanie, ale podlizywanie się nic nie da. I tak musisz pojawić się na obiedzie.

Scorpius głośno westchnął i oparł się o ramię wygodnego fotela. Zamknął oczy i zapragnął zasnąć, zasnąć i obudzić się następnego dnia, w Hogwarcie, by razem z innymi uczniami wyczekiwać powrotu reprezentantów turnieju z lasu. Pragnął uciec jak najszybciej ze swojego rodzinnego domu i znaleźć się w Hogwarcie, z Albusem, który tolerował go bardziej, niż jego własny dziadek. Gdyby teraz dmuchnął w lampę Alladyna, którą jego babcia trzyma dla dekoracji na komodzie i gdyby Alladyn rzeczywiście by się przed nim pojawił, Scorpius wiedział, jakie byłoby jego pierwsze życzenie.

Żeby jego dziadek umarł.

Serce podeszło mu do gardła i Scorpius otworzył gwałtownie oczy. Nie, nie powinien tak myśleć, przecież to jego rodzina, gdyby nie dziadek Lucjusz, jego, Scorpiusa, nie byłoby teraz na świecie. Ale wiedział, że dziadek tak samo myślał o nim. Że wolałby nie mieć w ogóle wnuka, niż takiego, który łamie obowiązujące w rodzinie zasady i zadaje się ze zdrajcami krwi. Wolałby nie mieć spadkobiercy, jeśli ten spadkobierca miał mu przynosić wstyd.

Ale Scorpius nie zamierzał zmieniać samego siebie, by mu się przypodobać. Jednak nie zamierzał tego głośno przy nim mówić!

Było za jasno, żeby ktokolwiek z rodziny Malfoyów zauważył na niebie spadającą gwiazdę.

Kiedy cała familia zasiadała do stołu, ojciec rzucił mu ponaglające spojrzenie. Scorpius westchnął po raz kolejny tego dnia - tym razem cicho - i wstał z krzesła, gdy dobiegło go stukanie laski dziadka z holu. Wstał z miejsca i obrócił się w stronę drzwi. Zauważył ściśnięte ze złości w jedną kreskę usta matki i poirytowane przewalenie oczami babki. Ciotka Daphne patrzyła na niego ze współczuciem. Chwilę wcześniej, pełna energii powiedziała mu, żeby się nie dał temu staremu dziadowi, ale Scorpius wiedział, że za nic w świecie nie zamieniłaby się z nim miejscami.

- Gdzie ten smarkacz? - usłyszał z holu, gdy stukanie laski dziadka było coraz bardziej słyszalne z każdym jego krokiem. - Niech no zobaczę, jak bardzo zbrzydł od naszego ostatniego spotkania.

Scorpius podskoczył, gdy usłyszał za sobą brzęk tłuczonego szkła. Zerknął do tyłu i zobaczył dłoń matki, ubrudzoną winem wymieszanym z krwią. Ojciec rzucił trzy szybkie zaklęcia i po całym zdarzeniu nie było ani śladu.

Z chwilą, gdy Lucjusz Malfoy wszedł do jadalni, atmosfera zagęściła się tak bardzo, że można było powiesić w powietrzu siekierę, wiedząc, że nie spadnie. Lucjusz popatrzył na swojego wnuka z wyraźną kpiną, oceniając go z góry do dołu. Zahaczył spojrzeniem o ślizgoński krawat i przylizaną fryzurę, którą nosił Draco - kiedy miał jeszcze włosy - w latach młodości.

- Tak... - powiedział tylko, wykrzywiając wargi. - Ciekawe jakbyś się ubrał, gdyby mój syn nie dyszał ci nad karkiem.

Odwrócił się od niego, straciwszy zainteresowanie i skierował się na swoje miejsce. Scorpius policzył w myślach do dziesięciu i uspokoiwszy się nieco, siadł na krześle, nie zwracając uwagi na przepraszające spojrzenie ojca.

- Witaj, Daphne. Dawno się nie widzieliśmy. Jak praca? - spytał Lucjusz, nawet nie patrząc na ciotkę Daphne. Łapczywie złapał za butelkę wina i nalał sobie płynu po same brzegi kieliszka, jakby uważał, że nie przeżyje tego obiadu, jeśli się nie spije.
- W porządku, nic nowego się nie dzieje - odpowiedziała Daphne, wiercąc się nerwowo na krześle. Nie mogła mówić o swojej pracy. - A co u ciebie, Lucjuszu? Jak ci minęły wakacje?
- Wolno. - Przymknął oczy i upił trochę wina. - To były najdłuższe wakacje w moim życiu. Najwyraźniej ktoś bardzo chciał się mnie pozbyć.
- Ależ kochanie, co to za bzdury? - Babcia Narcyza kończyła już drugi kieliszek wina. Widocznie potrzebowała alkoholu bardziej niż jej mąż. - Po prostu chcieliśmy, żebyś wypoczął. Masz już sześćdziesiąt siedem lat, odpoczynek w takim kurorcie na pewno dobrze ci zrobił.
- To nie był kurort. - Lucjusz oderwał wzrok od swojego kieliszka i przeniósł go na swoją żonę, która nie ugięła się pod jego twardym spojrzeniem. - To było więzienie. Nie mogłem opuszczać terenu tego zawszonego kurortu, jak ty go nazywasz.
- To najdroższy ośrodek w kraju, ojcze - powiedział w końcu Draco, zaciskając pięść na trzymanym w prawej ręce nożu. - Jeździsz tam już od kilku lat, jest sprawdzony.
- Nic mnie to nie obchodzi - odparł głośno Lucjusz, wbijając chłodne spojrzenie w jedynego syna. - Po co mam się nudzić w jakimś luksusowym więzieniu, skoro mogę robić to samo w domu, otoczony kochającą mnie rodziną?

Nikt mu nie odpowiedział.

- Chłopcze! - wybuchnął Lucjusz, gdy skrzaty podały drugie danie. - Jak twoje wyniki w szkole?
- Scorpius sobie świetnie radzi! - wtrąciła nazbyt entuzjastycznie Astoria. - Co jakiś czas dostajemy listy od Blaise'a Zabiniego, pamiętasz, ojcze, że jest teraz opiekunem Slytherinu? Zachwala w nich Scorpiusa, pisze, że z niego urodzony Ślizgon!
- Pamiętam, Astorio. Pamięć, na niektórych nieszczęście, mam jeszcze dobrą. Ale nie pytałem ciebie, moja droga. Pytałem jego - powiedział, wskazując na niego laską.
- Idzie mi dobrze - odpowiedział krótko Scorpius, ciągle patrząc na swój talerze. Podniósł wzrok, gdy poczuł kopnięcie ojca pod stołem. - Bardzo dobrze, powiedziałbym.
- Od początku mówiłem, żeby wysłać cię do Durmstrangu. Przynajmniej nauczyliby cię kłamać. Jaki przedmiot preferujesz? - spytał.
- Transmutację - odparł szybko i natychmiast tego pożałował. Ojciec sapnął, ciotka i matka zbladły, a babcia Narcyza zamknęła oczy, delikatnie kręcąc głową. Właśnie oblał test. A mógł skłamać.
- Transmutację - powtórzył jego dziadek dziwnym tonem. - Uczy ją ta szlama, prawda?
- Oscar Edwards jest bardzo dobrym nauczycielem - powiedział wkurzony już Scorpius. Ojciec znowu go kopnął, tym razem dużo mocniej, próbując skutecznie go uciszyć.
- Nie dość, że szlama, to jeszcze gówniarz - kontynuował, nie reagując na słowa wnuka. - Ledwo mu strupy od dupy odpadły...
- Lucjuszu! Nie używaj takich słów przy jedzeniu!
- ...a już się wziął za uczenie innych. Hogwart już dawno zszedł na psy, powinni już dawno zamknąć ten interes.
- Lucjuszu, sam się przecież tam uczyłeś - powiedziała babcia Narcyza, próbując załagodzić sytuację.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo tego teraz żałuję... Transmutację... Znałem ja jednego takiego, który znał się na transmutacji. - Lucjusz zaczerwienił się nagle, jego ręka zacisnęła się na stole. - W pierwszej klasie był, a zamienił mnie, prefekta już, w osła. Przez pozostałe trzy lata próbowałem go złapać, dorwać samego, ale nigdy mi się to nie udawało, za każdym razem rozpływał się w powietrzu...

Draco, Astoria i Daphne słuchali jak zahipnotyzowani, zauważył Scorpius ze zdziwieniem. Zdał sobie sprawę, że jego dziadek opowiada tę historię po raz pierwszy. Tylko babcia drżącą dłonią nalewała następną porcję wina, unikając patrzenia na męża.

- On i ta jego przeklęta peleryna niewidka! - krzyknął, uderzając pięściami w stół.
- Deser! - zawołała babcia, próbując za wszelką cenę zmienić temat. - Ciekawe, co też skrzaty dzisiaj przygotowały, widziałam w kuchni piękne maliny, nie wiem, skąd one je wzięły o tej porze roku!
- Magia! - Astoria zaśmiała się perliście, unosząc do góry kieliszek z winem

Lucjusz nie odezwał się już, zatapiając się we wspomnieniach. A po skończonym deserze odszedł bez słowa i zamknął się w swoim gabinecie.

- Tragedia - powiedziała ciotka Daphne, gdy razem ze Scorpiusem wyruszyli na spacer do pobliskiego lasu.
- Nie było najgorzej. - Scorpius wzruszył ramionami i kopnął leżący mu na drodze kamień. - Nie zwyzywał mnie od zdrajców rodziny i zakał rodu. Chociaż ma na to jeszcze pół dnia.
- Nawet tak nie mów, jeszcze trafisz w złą godzinę i co będzie? - spytała, rozglądając się czujnie dookoła. - Nie chcę słuchać, jak obrzuca cię błotem. Doprawdy, co za wychowanie, żeby tak się zachowywać przy gościach...! - Daphne pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Nie jesteś gościem, ciociu Daphne, jesteś rodziną.
- Dla ciebie - zawsze. - Potargała mu włosy z szerokim uśmiechem. - Dla niego - nigdy. Tylko nie mów tego nikomu, cały czas mnie przeraża, zwłaszcza z tą laską w ręku.
- Ciekawe czy nadal cię będzie przerażał, kiedy zamiast laski będzie używał balkonika - powiedział Scorpius, uśmiechając się wrednie.
- Rany, mam nadzieję, że tego dożyje, chciałabym to zobaczyć!
- Dlaczego miałabyś nie dożyć, jesteś jeszcze młoda!
- Nie ja, tylko on! - zaśmiała się głośno. Mimo to Scorpius zauważył, że jej oczy zaszły mgłą. - Nikt za nami nie poszedł? - spytała, odwracając się w kierunku dworu, którego prawie już nie było widać zza drzew.
- Nie żartuj. Dziadek się zamknął, ojciec się pewnie załamał, mama się upija, a babcia haftuje. Muszą odreagować. Nie w głowie im spacery.
- Słuchaj, młody. Nie wiem, po jaką cholerę ci to jest potrzebne... - Scorpius patrzył, jak ciotka podnosi do góry szatę i wyciąga spod niej niewielkiego rozmiaru książkę, która była jednak trochę większa od jej pierwszego wydania. - ...Ale skoro to sprawa życia i śmierci, służę pomocą!
- Dzięki, ciociu, jesteś najlepsza! - Rzucił się na jej szyję, tak jak wtedy, kiedy miał pięć lat. - Na pewno nie będziesz mieć problemów? Nie chciałbym, żeby coś się stało... - Ze zmartwieniem patrzył jej w oczy. Znowu miał wrażenie, jakby mgła zasłoniła jej oczy. Tak szybko, jak się pojawiła, zniknęła.
- O mnie się nie martw. Dowiem się w końcu, po co ci dzieło starego Notta, którego wiele osób nazywało złem wcielonym?

Scorpius się zawahał. Nigdy nie miał tajemnic przed ciotką, która była jego jedyną prawdziwą przyjaciółką, zanim poszedł do Hogwartu. Ufał jej i wiedział, że nikomu tego nie powtórzy, ale to nie była jego, Scorpiusa, sprawa. Tylko Albusa, który siedział pewnie teraz w Pokoju Wspólnym, próbując się skupić na zadaniu domowym z zaklęć, a tak naprawdę umierał ze zniecierpliwienia i strachu o brata.

- To tak naprawdę nie dotyczy mnie. Chodzi o... o przyjaciela.
- Czyli Albus Potter postanowił nagle poznać historię swojej rodziny? - zapytała tak beztrosko, że Scorpiusa aż zatkało.
- Skąd wiedziałaś, że to o niego chodzi? - spytał, wybałuszając oczy.
- Och, proszę cię, to twój najlepszy przyjaciel, tylko dla niego byłbyś w stanie napisać do ciotki Niewymownej i prosić ją o przemycenie nielegalnej książki poza granice Ministerstwa Magii.
- To aż tak widać? - spytał Scorpius, nagle się zawstydzając.
- Że wam na sobie zależy? Tak. I twój dziadek też to widzi, dlatego znienawidził Potterów jeszcze bardziej. Ale nie przejmuj się nim. On jest jedynym, który cię potępia z powodu tej przyjaźni. Narcyza i Astoria opowiadały mi o Albusie i wiem, że to najlepszy kandydat na najlepszego przyjaciela, jakiego mógłbyś mieć.

Scorpius uśmiechnął się w odpowiedzi. Nie mógł wyrazić słowami, ile to, co powiedziała ciotka, dla niego znaczyło. Daphne objęła go ramieniem i we dwójkę ruszyli wgłąb lasu, nie wiedząc, że w tej właśnie chwili jeden z domowników dworu postanowił za nimi podążyć.

- Któregoś dnia Albus znalazł w bibliotece pierwsze wydanie Skorowidza - kontynuował Malfoy, postanawiając zaufać ciotce i w tej sprawie. - Ta książka nim zawładnęła. Nie potrafił myśleć o niczym innym. Kiedy chciał go w końcu oddać pani Pince, ta mu oznajmiła, że takiej książki nie ma w jej zbiorach. Nie przyjęła jej.
- Interesujące... - mruknęła pod nosem Daphne. - Skoro pani Pince mówi, że nie ma w swojej bibliotece jakiejś książki, to tak właśnie jest.
- W takim razie skąd Skorowidz się tam wziął? Na pewno nie przez przypadek! Książka znalazła się w popularnym dziale, na widoku innych uczniów, którzy jej nie dostrzegali...
- Masz rację, to nie mógł być przypadek. W Hogwarcie mało co dzieje się przypadkiem. Jeśli los zechciał, aby twój przyjaciel znalazł tę książkę i w jakiś sposób ją wykorzystał, Albus musi się z tym pogodzić.

Daphne pchnęła go lekko ramieniem, ale Scorpius prawie tego nie poczuł. Cały czas patrzył na trzymaną w rękach książkę, myśląc nad czymś głęboko.

- Myślisz, że dzięki niej Albus pozna odpowiedzi na swoje pytania?
- Zależy jakie to są pytania - wzruszyła ramionami. - Na pewno Albus dowie się o swojej rodzinie coś, czego jeszcze nie wiedział.
- Co masz na myśli? - wyszeptał zaciekawiony Scorpius. Wiedział, że nie powinien naruszać prywatności przyjaciela, ale wiedział też, że Albus mu wszystko w końcu powie.
- Na przykład to, że Potterowie - jak większość rodzin czystej krwi - mają swoją tajemnicę rodową.

Podskoczyli na dźwięk głosu Narcyzy, która wyłoniła się zza drzewa.

- Chociaż Potterowie stracili ten tytuł wraz ze wstąpieniem do rodziny babki Albusa, mugolaczki. Tajemnica jednak została, podobnie jak tak zwana klątwa, która jest z nią związana.

Scorpius patrzył na nią z niedowierzaniem. W życiu o czymś takim nie słyszał. Przeniósł wzrok na ciotkę, która nie okazywała zdziwienia na usłyszane przed chwilą informacje.

- Czytałaś? - zapytał Daphne Scorpius, kiwając głową w stronę książki, którą trzymał w rękach.
- Też - powiedziała powoli jego ciotka, zerkając na Narcyzę, nie wiedząc, jak dużo może mu powiedzieć. - Ale sprawa tajemnic rodowych jest powszechnie znana wśród rodzin czystej krwi.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem... - odparł zdezorientowany Malfoy, nie wiedząc, co o tym myśleć.
- Bo jesteś jeszcze na to za młody - rzekła Narcyza, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu. - Spadkobiercy wielkich - wypowiedziała z pogardą - rodów dowiadują się o tajemnicy rodzinnej dopiero po osiągnięciu pewnego wieku, najczęściej po ich zaręczynach.
- Rozumiem, że w tym momencie nic więcej nie mogę się od was dowiedzieć... - wymamrotał Scorpius, spuszczając głowę.
- Wręcz przeciwnie. Z tego co podsłuchałam, twój przyjaciel wplątał się w coś, o czym nie ma zielonego pojęcia. A ty musisz mu pomóc.

Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczym uśmiechem. Scorpius domyślił się, że to, w co wplątał się Albus, jest dużo poważniejsze, niż myśleli.



*



James Potter miał już dość.

Miał już dość całego tego turnieju, głupich zwierzątek Hagrida, które co chwilę napataczały się na jego ścieżkę i drzew, na których musiał spać. Miał dość samotności, ciągłego biegu i listopadowej pogody. Miał dość Ekateriny, którą chciał znowu zobaczyć, mimo że jej ścieżka biegła wiele kilometrów od jego.

Chciał już wrócić do Hogwartu. Do rodzeństwa, do ojca, który pewnie nie przespał nocy, zamartwiając się niepotrzebnie. I do Iriny, o której myślał bez przerwy.

W ciągu ostatnich kilku godzin bez problemu zmierzył się z kilkoma erklingami i zabłąkanymi akromantulami, które rozproszył po całym lesie na skutek zaklęcia Ravis Aradem. Czuł, że przy następnym spotkaniu Bugakow mu za to nie podziękuje. A o tym, co powie Guillaume, gdy go zobaczy, wolał nie myśleć. Spotkał też kilka centaurów, które przypatrywały mu się bez słowa, gdy koło nich przebiegał. Poza tym nie zobaczył żywej duszy.

James w biegu podniósł do góry głowę. Popołudniowe słońce ledwo przebijało się przez gęste gałęzie drzew. Pozostał mu niecały dzień na dotarcie do przejścia, które miało go zabrać na trybuny przed lasem. Już nie mógł się tego doczekać. Ale wiedział, że przed nim jeszcze długa droga. Coś mu mówiło, że dużo dłuższa, niż do tej pory.

Przebiegł kilkaset metrów, gdy usłyszał jakiś szelest. Gwałtownie się zatrzymał i wyciągnął przed siebie różdżkę. Rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, czy nie rzucić zaklęcia oświetlającego. Było jednak wystarczająco jasno i w razie ataku jakiegoś zwierzęcia na pewno by go zauważył. Ponownie rozejrzał się wokół, nie opuszczając różdżki. Nic nie zobaczył. Już miał ruszyć, pobiec dalej, kiedy kątem oka coś zauważył.

Wpatrujące się w niego wielkie, jaskrawoczerwone oczy.

I wtedy stwór wyskoczył.

- Gumolleum!* - nie zawahał się James, rzucając pierwsze zaklęcie, które przyszło mu do głowy. Stworzenie zatrzymało się w pół kroku, nie mogło się poruszyć. Potter rzucił dodatkowo mocniejsze zaklęcie petryfikujące i oświetlając sobie drogę powoli podchodził do zwierzęcia, nie mogąc się oprzeć ciekawości, która go ogarnęła. Odsunął różdżkę trochę na bok, aby go nie oślepiało światło. I omal się nie przewrócił.

Chciał go zaatakować jednorożec.

James przetarł ze zdumienia oczy. W myślach cofnął się do chwili, gdy na zajęciach opieki nad magicznymi stworzeniami Hagrid pokazał im jednorożce, raz źrebię, a następnie dorosły okaz. Przypomniał ich sobie gładką sierść na całym ich ciele, długie, ostro zakończone rogi wyrastające z ich łbów, piękne, pełne ufności oczy, tak inne od oczu stojącego przed nim stworzenia... Stojący przed nim jednorożec miał czarną jak noc sierść, długą i nastroszoną, która przypominała raczej sierść bezpańskiego psa niż jednorożca. Róg miał krótki i gruby, a oczy wpatrywały się w niego z nienawiścią...

James poczuł się nieswojo. Jednorożce nie mogą nienawidzić. One mają być dobre, niewinne, spokojne... Mają uciekać przed ludźmi, nie ich atakować!

Westchnął cicho i rzucił na niego zaklęcie snu, które pozwoli mu uciec daleko stąd, zanim jednorożec się obudzi. Cofnął się kilka kroków i po raz ostatni spojrzał na jednorożca, który zamknął swoje przerażające oczy i oddychał miarowo, będąc już w fazie głębokiego snu. Nic więcej to do roboty nie mam - pomyślał, zawracając na ścieżkę. Wiedziony dziwnym przeczuciem spojrzał w stronę, z której wyskoczyło zwierzę. I zamarł.

Cichutko, nie wydając żadnego dźwięku, w półokręgu stanęło kilkanaście czarnych jednorożców. Groźnie przebierały kopytami w ziemi, nie spuszczając z niego wzroku. Wyraźnie widział jak skóra na ich ciele wznosiła się i opadała, kiedy oddychały. Kilka z nich zarżało, poruszając nerwowo łbami. Czekały na niego. Czekały, aż wykona ruch, który im się nie spodoba. Wiedziały, że prędzej czy później się poruszy, a wtedy rzucą się do ataku.

James poczuł, jak po jego czole spływa pot. Bił się z myślami, obserwując każdego jednorożca po kolei. Jedynym zaklęciem, które przyszło mu do głowy było Ravis Aradem, ale nie chciał powtórki z poprzedniej nocy. Nie znał innego zaklęcia, które pomogłoby mu pozbyć się wszystkich stworzeń za jednym zamachem. Znowu przeklął się w myślach, że nie przygotował się do turnieju bardziej i nie spędził w bibliotece więcej czasu. Na pewno w którejś z magicznych ksiąg znalazłby zaklęcie, które przydałoby mu się w tym momencie, był tego pewien... Nie pokona tych stworów. Musi uciekać.

- Hortuo - szepnął, delikatnie kierując czubek różdżki na swoje stopy.

I rzucił się do ucieczki.



*



- Nigdy ci nie przyszło do głowy, dlaczego nie masz żadnej innej rodziny o nazwisku Malfoy, z wyjątkiem nas, tych najbliższych?

Scorpius zmarszczył brwi na pytanie jego babki. Owszem, zastanawiał się, i to nie raz. Drzewo genealogiczne jego rodziny - a właściwie samych Malfoyów, bez Blacków i Greengrassów oraz innych rodzin, które połączyły się z Malfoyami przez małżeństwo - było przez ostatnie dwieście lat niezwykle proste i nieskomplikowane. Zastanawiał się nie raz i nie dwa, czy z drzewa czasem nie usunięto kilka osób, które były niegodne noszenia swojego nazwiska, tak jak to było w przypadku Blacków. U Malfoyów nie było jednak żadnych dziur na gobelinie, które mogłyby na to wskazywać.

- Twój dziadek zadał to samo pytanie twojemu ojcu, gdy nadszedł czas, aby Draco poznał prawdę - kontynuowała Narcyza, nie czekając na jego odpowiedź. - Wiesz co odpowiedział twój ojciec?
- Hm? - mruknął Scorpius. Wolałby nie poznać odpowiedzi na to pytanie, wiedział, jaki był kiedyś ojciec.
- Że wojna zabrała zbyt dużo ludzi, którzy walczyli po stronie Czarnego Pana. Że oddali życie, służąc mu. Wtedy Lucjusz mu powiedział, że gdyby tak było, to ci ludzie byliby w odpowiedni sposób uhonorowani za śmierć w słusznej sprawie. I Draco na pewno by o nich słyszał, wiedziałby, co uczynili. Znałby ich życiorys na pamięć,  żyłby ze świadomością, że jego wujkowie czy ciotki zginęli dla samego Czarnego Pana. Ale twój ojciec nigdy o takich ludziach nie słyszał. To musiało oznaczać tylko jedno.
- Że tacy ludzie nigdy nie istnieli - powiedział cicho zdezorientowany Scorpius. Nie miał pojęcia, dokąd ta rozmowa zmierza.
- Tak... - Narcyza pokiwała głową. - Potem Draco powiedział, że zostali usunięci z rodziny. Że nie byli godni noszenia nazwiska Malfoy. I to też nie była prawda.
- A więc co się z nimi stało? - spytał Scorpius, rumieniąc się na myśl, że jego przypuszczenia okazały się błędne.
- Nic - wzruszyła ramionami. - Bo tacy ludzie nigdy nie istnieli. To, że od kilku wieków w każdym pokoleniu w rodzinie Malfoy rodzi się tylko jedno dziecko płci męskiej jest zapisane w gwiazdach.

Przez chwilę panowała cisza. Narcyza obserwowała niebo, ciemniejące z każdą minutą. Daphne opierała się o drzewo, patrząc na swoje buty i nie odzywając się od dłuższego momentu. Scorpius patrzył z niedowierzaniem na swoją babkę. A potem zaczął się śmiać.

- To największe bzdury, jakie w życiu słyszałem - powiedział obronnym tonem, gdy zobaczył uniesione w górę brwi swojej babki. Stojąca za nią Daphne z trudem powściągnęła uśmiech.
- Masz rację - odparła Narcyza, zastanawiając się nad czymś głęboko. Wyraz jej twarzy jednak złagodniał. - To niedorzeczne. Ale tak już jest. I nic nie możemy na to poradzić, bo tak zostało ustalone dawno temu, Scorpiusie.
- Czyli co? - Scorpius poczuł nagłą złość, która zalała całe jego ciało. - Gdybym chciał mieć kiedyś więcej niż jednego syna to nic na to nie poradzę? Będę musiał pogodzić się z takim lipnym losem?
- Będziesz musiał. Albo poniesiesz przykre konsekwencje.
- To bez sensu!
- To jest kara, Scorpius - wtrąciła Daphne, patrząc na niego ze współczuciem. - Dawno temu jakiś Malfoy zrobił coś, co się nie spodobało Wielkim Magom Wizengamotu, więc postanowili rzucić na niego karę. Tego nie da się cofnąć. Malfoyowie teraz cierpią za grzechy przodków.

Nie tylko tych dalekich przodków - pomyślał Scorpius, mając przed oczami ojca i dziadka, i ich występki sprzed ponad dwudziestu lat.

- Co ten Malfoy zrobił? - spytał, zrezygnowany.
- Tego się niestety dzisiaj nie dowiesz, pamiętaj, że to tylko wprowadzenie do tematu, że się tak wyrażę - powiedziała do niego Narcyza, podczas gdy Daphne wzruszyła bezradnie ramionami. Jego ciotka nie wiedziała. Do tej informacji dostępu nie miała. - To było coś strasznego, tyle ci wystarczy na dzień dzisiejszy.
- Dlaczego go nie zamknęli w Azkabanie? Przecież to więzienie już na pewno istniało!
- Nie pozostawił po sobie potomka - odrzekła cicho Narcyza. - Był młody, nie miał jeszcze żony i dzieci, a jego bracia zginęli w wojnie z goblinami, która miała wtedy miejsce. Był ostatnim synem swego ojca. W tamtych czasach czarodzieje cenili sobie czystość krwi i stare rody, które mogły się nią poszczycić, bardziej, niż niektórzy to robią dzisiaj. Chcieli chronić to, co mogło dać im pewnego rodzaju zysk. Wielkim Magom nie spodobało się to, co zrobił Malfoy, ale nie mogli stracić całej dynastii Malfoyów, która mogła się im przydać w przyszłości. Postanowili nie zamykać go w Azkabanie, ale rzucili na niego silną klątwę, która miała sprawić, że jemu i jego żonie urodzi się tylko jeden syn, dzięki któremu ród miał nie zginąć. Przynajmniej,  tak mówili. Było trochę inaczej.
- Skąd wiedział, że nie może mieć więcej dzieci? - spytał Scorpius, całkowicie wsłuchany w słowa babci.
- Nie wiedział. Po urodzeniu pierwszego syna, myślał, że nie będzie mógł spłodzić więcej dzieci. Więc każdej nocy, jak to mówią młodzi, szedł na całość ze swoją żoną - powiedziała spokojnie Narcyza. - Nic dziwnego, że w końcu narodziło mu się następne dziecko. Córka, tym razem.
- Jak mogła się narodzić, skoro rzucili na niego tę całą klątwę?
- Okazało się, że klątwa działała zupełnie inaczej - odezwała się Daphne. - Nie odbierała płodności, jak być może pomyślał Malfoy. Może to zabrzmi dziwnie, ale dawała znać całej magii, która nas otacza, że Malfoy nie wywiązał się z warunków umowy. Że coś jest z nim nie tak, jak być powinno.
- I co się wtedy stało?
- Magia musiała za wszelką cenę pozbyć się tego, co jej przeszkadzało - w tym przypadku jego córki - i zrobić wszystko, aby została zachowana równowaga. Dla magii tą równowagą było istnienie tylko jednego syna Malfoya. Przez kilkanaście lat nie działo się nic, ale Malfoy był zbyt przerażony całą tą sytuacją i już w ogóle nie zbliżał się do swojej żony. Wkrótce okazało się, że jego córka ma skłonności masochistyczne. Lubiła się okaleczać, a niektórym nawet płaciła pieniędzmi i swoim ciałem, aby ją bili i wykorzystywali. W końcu popełniła samobójstwo. Zostawiała pożegnalny list, w którym napisała, że śmierć to jedyny sposób na taki ból, jakiego od zawsze pragnie. Zabiła się, wbijając sobie w brzuch pochodnię. Umierała w męczarniach, jakich zawsze pragnęła - powiedziała Narcyza, próbując ukryć drżące dłonie.
- Jej ojciec się kompletnie załamał - kontynuowała Daphne, zerkając na Narcyzę. - Szykowała się kolejna bitwa z goblinami i gdy w końcu do niej doszło, rzucił się w wir walki, kompletnie nieprzygotowany. Zginął niedługo po rozpoczęciu walk, chociaż niektórzy mówią, że sam dał się zabić, w ogóle się nie broniąc.
- Karą, Scorpiusie - zaczęła powoli Narcyza, uspokajając się - nie było to, że nie mógł mieć więcej dzieci. Karą było to, że miał je stracić, gdyby się narodziły.
- A co by się stało, gdyby zamiast syna urodziła się córka?
- Tak się nigdy nie stało - pokręciła głową Daphne. - Klątwa jest straszna, owszem, ale też w pewnym sensie pomaga. Gdy klątwa wisi nad jakąś rodziną, której musi się urodzić syn, to się urodzi. 
- Ta klątwa... działa do dzisiaj? - spytał szeptem Scorpius, nie mogąc podnieść wzroku ze swoich butów.
- Wierz mi, nikt nie ma ochoty tego sprawdzać. Ostatnim, który próbował to sprawdzić był mój teść, a twój pradziadek, Abraxas. Niezłe było z niego ziółko, z Abraxasa. Mój ojciec go nie cierpiał, ja zresztą też. Był uparty i niewdzięczny, postanowił sprawdzić klątwę i jej kondycję, jak twierdził. Wiedziałeś, że dziadek Lucjusz miał młodszego brata, Kasjana? Oczywiście, że nie słyszałeś, Abraxas na wszelki wypadek go nie umieścił na drzewie genealogicznym, rzucając sprytne zaklęcie.
- Co się z nim stało?
- Został opętany przez złe moce. Rzucił się z klifu, niedaleko naszej rodzinnej posiadłości we Francji. Abraxas nawet się nie przejął. W końcu to był tylko eksperyment.

Narcyza zacisnęła wargi w jedną, wąską kreskę. Daphne wymamrotała coś pod nosem, co brzmiało jak "skurwysyn".

- Wiemy jednak, że klątwa ciągle działa i ma się, niestety, dobrze - powiedziała po chwili ciotka Daphne. - To jest jedna z naszych prac w Departamencie. Pozbycie się dawnych klątw, którzy rzucili swego czasu Wielcy Magowie. Departament Tajemnic pracuje nad tym od ponad stu lat, od kiedy Ministerstwo Magii ostatecznie się uformowało i Wizengamot został zreformowany.
- Możesz o tym mówić? - spytał zdziwiony Scorpius. Daphne kiwnęła głową.
- W końcu po to został stworzony Departament Tajemnic. To był jego główny cel. Inne rzeczy, nad którymi pracujemy, zostały przeniesione z innych departamentów, niektóre nasze zadania pojawiły się wiele lat później... Ale pozbycie się tych klątw, które od lat zatruwają nasze społeczeństwo to nasze najważniejsze zadanie.
- Nie tylko Malfoyowie cierpią na tę klątwę. Wielcy Magowie ją uwielbiali, uważali rzucanie jej za świetną zabawę. Oprócz Malfoyów ucierpieli między innymi Nottowie, Ollivanderowie, Yaxleyowie. A także inne rodziny czystej krwi, które znajdziesz w tej książce - Narcyza kiwnęła głową w stronę rozszerzonego wydania Skorowidza - jak na przykład Ravenwoodowie, Brocklehurstowie...

Przerwała i spojrzała na Scorpiusa smutnym wzrokiem.

- ... i Potterowie.

Scorpius poczuł się, jakby stalowa ręka zacisnęła się na jego żołądku. Ciotka Daphne nerwowo poruszyła się przy drzewie, pod którym ciągle stała.

- To znaczy, że... - zaczął Scorpius i gwałtownie przerwał. Wielka gula stanęła mu w gardle. Czuł się sto razy gorzej niż chwilę temu. - To znaczy, że to, co się dzieje z Lily jest związane z... klątwą? I niedługo umrze? A po niej umrze... Albus? - spytał cicho, czując łzy napływające mu do oczu.

Osunął się na kolana, gdy babcia ze łzami w oczach kiwnęła głową.

- Dlaczego mi nie powiedziałaś?! - krzyknął. - Zacząłem się z nim zadawać w pierwszej klasie, mogłaś mi powiedzieć, że w końcu umrze!
- I co byś wtedy zrobił? Zerwałbyś z nim więzy, które zdążyły was połączyć?!
- Ostrzegłbym go!
- Jak? Nie możemy ingerować w sprawy innych rodzin, to święte, czarodziejskie prawo...!
- Nic mnie to nie obchodzi! Poza tym... Potterowie?! Serio?! - krzyknął nagle, wstając z klęczek. - Nie wierzę, że jakiś Potter zrobił coś, za co mógł zostać tak skazany!
- Nie wszystkie dobre rodziny były zawsze dobre, Scorpius! - podniosła głos jego babcia. Scorpius cofnął się o krok. - I nie wszystkie złe są złe od zawsze, mówiłam ci to tyle razy!
- Jeszcze nic nie jest przesądzone! - przerwała im Daphne, odsuwając się od drzewa. - Mówiłeś, że książka zawładnęła Albusem! Magia jeszcze nikomu nie pomagała w przetrwaniu klątwy ani nie dawała znaku, że nadchodzi! Skoro książka sama przylazła w jakiś sposób do Albusa, to musi coś znaczyć. Zgodziłeś się ze mną, że to nie mógł być przypadek.
- Dlaczego nikt mu nie powiedział? - spytał Scorpius, próbując odsunąć nadzieję, która pojawiła się w jego sercu. - Dlaczego o tym nie wiedział?
- Myślałam, że wie - powiedziała. Nie musiała pytać, o kogo chodzi jej wnukowi. - Zanim jego ojciec chrzestny zginął w Ministerstwie, spędził z nim trochę czasu. Myślałam, że mu powiedział. Charlusa i Doreę traktował jak rodziców bardziej, niż tych biologicznych.  Nie mógł wiedzieć wszystkiego, to oczywiste, ale o klątwie wiedział na pewno. Poza nim był zawsze Dumbledore. Dumbledore, Scorpius! Ten człowiek wiedział prawie wszystko. Charlus Potter za nim nie przepadał, ale z Jamesem i Lily był blisko. Nie mam pojęcia, dlaczego Harry'emu nikt o tym nie powiedział.
- A Weasleyowie?
- Weasleyowie nie zostali dotknięci klątwą, więc nie mają o niej zielonego pojęcia - odpowiedziała Daphne. - Gdyby tak było, Ginny na pewno powiedziałaby mu wszystko, co wie. Uważają za dziwne zjawisko jednego syna co każde pokolenie, ale nie myślą o tym zbytnio. To ich nie dotyczy. Tak jak innych, niedotkniętych klątwą.
- Nie da się nic zrobić, Scorpius - powiedziała Narcyza. Jedna łza spłynęła po jej bladym policzku.
- Powiedz nam, co się dokładnie dzieje z Lily. - Daphne nie zwróciła uwagi na Narcyzę. Podeszła do siostrzeńca i posadziła go na pobliskim kamieniu, klękając przed nim. - Co jej jest?
- Ma pewne... sny - zaczął powoli, próbując złożyć rozbiegane myśli w jedną całość. - Śnią się jej dziadkowie, Potterowie. I martwe ciało jej ojca, które ich niezmiernie cieszy.
- W niektórych rodzinach, na których ciążyła klątwa - zaczęła Daphne, marszcząc brwi - dzieci, które rodziły się mimo klątwy, były medium. Bycie medium w takiej rodzinie było jak masochistyczne skłonności córki Malfoya, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Magia narzuciła te skłonności i pseudo-zdolności na dzieci, co było głównym powodem ich śmierci. Można tu przywołać mugolską broń palną. Klątwa jest pistoletem, ale czynnikiem jest cyngiel.
- Bycie medium może zabić? - zapytał zbity z tropu Scorpius. - Myślałem, że to nie jest szkodliwe.
- Jeśli ktoś się tego wyuczy lub rodzi się z naturalną zdolnością, nie. Ale w wyniku klątwy to co innego. Medium porozumiewa się z duchami przodków, które mówią mu straszne rzeczy, zależnie od sytuacji, która aktualnie panuje w rodzinie. Sny i rozmowy z nieżyjącymi doprowadzają do trwałego uszkodzenia psychiki, co prowadzi - jak w każdym przypadku działania klątwy, co mogłeś już zauważyć - do samobójstwa. - Daphne przerwała na chwilę. Westchnęła głośno i wsunęła za ucho niesforny kosmyk włosów. - Jednak duchy to ciągle duchy. Wiedzą więcej, niż ci, którzy jeszcze żyją. Jak tylko mają jakiś kontakt z ludźmi, próbują się z nimi porozumieć. Czy jest coś, co Potterowie mogliby chcieć przekazać Lily?
- Nie wiem... - odparł Scorpius, zastanawiając się. - Nie mam pojęcia. Czy jest jakiś sposób, żeby się tego dowiedzieć?
- Jest jeden - powiedziała Daphne, nie zważając na pełen przerażenia jęk Narcyzy. - Jeśli mamy rację i bycie medium jest cynglem Lily, można to wykorzystać. Nie dowiemy się, o co chodzi Potterom, jeśli nie spytamy źródła.
- Lily ma nawiązać kontakt z duchami swoich dziadków? - spytała niedowierzająco Narcyza. Scorpiusowi ten pomysł również wydawał się nietrafiony.
- Nie, nie z dziadkami. Z kimś z ich otoczenia, kto mógłby co nieco zdradzić.
- Nawet mam pomysł, z kim - powiedziała Narcyza, drapiąc się po nosie. - Ale Scorpius musi być obecny przy tej rozmowie.



*



Tej nocy śniła o jednorożcach.

Piękne, białe jednorożce biegały wokół niej razem ze swoimi źrebiętami, które ufnie wkładały nosy do jej ręki. Jednorożce wąchały jej rude włosy, kiedy Lily wtulała głowę w ich piękne, długie szyje. Biegały koło niej i skakały, goniąc się po zalanej słońcem leśnej polanie. Kilka jednorożców nie odstępowało jej ani na krok, ciągle za nią podążając. W końcu jeden z nich klęknął przed nią, pozwalając, aby na niego wsiadła, co uczyniła bez chwili wahania.

Jechała na nim kłusem, ciesząc się widokiem bawiących się niedaleko stworzeń. Już dawno nie śniło jej się nic aż tak przyjemnego. Co prawda jej koszmary już się skończyły, ale Albus powiedział, żeby była uważna. Według niego była to tylko cisza przed burzą, ale Lily miała nadzieję, że jej brat się mylił.

Jednorożec zaprowadził ją do lasu. W pewnym momencie stanął i zarżał cicho, poruszając nerwowo łbem. Lily położyła w uspokajającym geście dłoń na jego szyi, czujnie rozglądając się dookoła. Chmury zasłoniły słońce i las zatonął w nieprzyjaznym półmroku. Lily instynktownie poczuła, że czas beztroski i przyjemności w tym śnie dobiegł końca.

- Nie musisz się bać - dobiegło ją gdzieś z góry. - Przecież cię nie zjemy.

Lily podniosła głowę do góry i zobaczyła swoją martwą babcię, siedzącą na gałęzi i opierającą się o pień drzewa. Miała na sobie białą, przewiewną suknię, która zwisała bezwładnie z gałęzi razem z jej bosymi stopami. Ciemnorude włosy spływały łagodnie po jej plecach, wijąc się na końcach. Na gałęzi po drugiej stronie pnia siedział jej mąż. Głowę miał uniesioną do góry, patrzył na wyższe gałęzie, na liście, które delikatnie poruszał wiatr, tak jak i jego już rozczochrane włosy.

- Nie zjemy, nie zabijemy - powiedział dziwnym tonem dziadek James, nie odrywając wzroku od liście. - Nie jesteśmy w ogóle straszni. Nic a nic.
- Jasne... - wymamrotała pod nosem Lily, schodząc z jednorożca i ostrożnie podchodząc do drzewa, na którym siedzieli jej dziadkowie. - W takim razie co ode mnie chcecie?
- Porozmawiać - powiedziała babcia Lily, kierując wzrok na wnuczkę. - I ostrzec.
- Niby przed czym? - spytała niegrzecznie Lily, krzyżując ręce w ramionach.
- To nastąpi niedługo. - James sprawiał wrażenie nawiedzonego bardziej niż Lily. - Musicie się z nim pożegnać.

Lily cofnęła się o krok. To nie mogła być prawda. Już od dawna wiedziała, co jej wizje mogą znaczyć, ale to nie mogło zdarzyć się już teraz, nie była na to gotowa, może za pięćdziesiąt lat, ale nie teraz...

- Nie - powiedziała cicho, kręcąc głową. Nie pozwoli ojcu tak po prostu odejść. Rzuci szkołę, będzie chodziła za nim krok w krok, nie spuści go z oczu, nie pozwoli mu zniknąć...
- Nie musisz się martwić - powiedziała babka Lily. - My się nim dobrze zajmiemy.
- Z nami będzie bezpieczny - dodał James. Niemrawy uśmiech pojawił się na jego ustach.
- Nacieszyliście się nim wystarczająco. Już go nie potrzebujecie. Czekaliśmy czterdzieści lat... Teraz nasza kolej, aby z nim być. - W oczach babki Lily pojawił się fanatyczny blask.
- Musicie się z nim pożegnać - powiedział znowu dziadek, ciągle na nią nie patrząc.

Chwilę później Lily zorientowała się, że patrzy na baldachim swojego łóżka w dormitorium Gryfonek z trzeciej klasy. Obudziła się spokojnie, bez krzyku, nikogo nie budząc. Ciągle miała przed oczami widok babci i dziadka.

Łzy powoli potoczyły się po jej policzku.



*



Kiedy ostatni raz leżał w krzakach, został przyłapany na demoralizowaniu innych uczniów z o rok starszą Krukonką, Cindy Mayer. Zostali złapani przez Oscara Edwardsa. Pamiętał szok na twarzy nauczyciela, a potem jego szaleńczy śmiech, przez co biedak się omal nie udusił. James dziękował niebiosom za jego świetne kontakty z nauczycielem, który wysłał jego i Cindy tylko na tygodniowy szlaban, nie powiadamiając o tym dyrektora lub, co gorsza, jego rodziców.

Teraz James siedział w innych krzakach, od kilkunastu minut próbując się w ogóle nie ruszać, z nadzieją, że sfinks, którego wykiwał, nie zorientował się, co Potter przed chwilą zrobił. Pomyślał, że z chęcią by się cofnął w czasie do tamtych zdecydowanie przyjaźniejszych krzaków i niesamowicie zręcznych palców Cindy Mayer.

James zaryzykował i wychylił głowę zza gałązek. Nie było widać nikogo ani niczego, żadnych stworzeń czy potworów. Po sfinksie również nie było ani śladu. James zaklął w myślach. Co mu przyszło do głowy? Dlaczego to zrobił? Chciał się w przyszłości popisywać, że zrobił krwiożerczego sfinksa w balona?!

Zaklęcie pomogło mu uciec przed jednorożcami, którym zniknął z horyzontu, przez co najwidoczniej przestały go gonić. Bez problemu mógł przespać na drzewie całą noc. Gdy rano ruszył w drogę, przez kilka godzin niczego nie napotkał na swojej drodze. Dopiero później natrafił na pewien problem - na sfinksa, który wygłosił mu taką zagadkę, że aż mu szczęka opadła. James nigdy nie był dobry w zagadkach, więc nie ryzykując złej odpowiedzi, zawrócił o dziewięćdziesiąt stopni i ruszył ścieżką na lewo, wybierając dłuższą drogę. I wtedy pojawił się w jego głowie fantastyczny pomysł. Pomyślał, że gdy tylko zniknie sfinksowi z oczu, i tak pójdzie krótszą drogą. Przez las. Bez żadnej pomagającej mu ścieżki.

Prędko mu przeszła ta chęć, gdy walnął głową w niewidzialną szybę okalającą tę część lasu, w którą miał zamiar wejść. Postanowił jednak się nie poddawać. Rozglądnął się, zauważając, że drzewa rosną blisko siebie, a każdy z nich ma grube, mocne gałęzie. Wszedł na pobliskie drzewo na wysokość drugiego piętra, rzucił zaklęcie poduszkowca na ziemię i skoczył...!

Wylądował na gałęzi wiszącej trzy metry dalej. Tuż za niewidzialną szybą, która najwyraźniej nie była zbyt wysoka. Z trudem powstrzymał cisnące mu się do oczu łzy ulgi i szczęścia. Zsunął się po pniu, stanął pewnie na ziemi i ruszył do przodu, w poszukiwaniu prawidłowej ścieżki, ciesząc się, że dotrze na miejsce kilka godzin wcześniej, niż myślał. Gdy jednak przeszedł kilkaset metrów, krew odpłynęła mu z twarzy.

Kilkanaście metrów na prawo leżał sfinks.

James rzucił się w krzaki, kiedy śpiący sfinks, wyczuwając czyjąś obecność, otworzył jedno oko, spoglądając przed siebie. Potter wstrzymał oddech. Obserwował z ukrycia stworzenie, skupiając na nim wzrok, co było trudne, bo widok zasłaniały mu gęsto rosnące gałęzie drzewu. Po parunastu minutach sfinks wstał i pobiegł w głąb lasu, w stronę, z której przyszedł James.

Kiedy po trzydziestu minutach sfinks nie wrócił, James wstał, poprawił plecak i zaczął biec, hen, daleko, jak najdalej od tego miejsca! Po dwóch godzinach dotarł do małego jeziora, przy którym ścieżka miała dwa rozwidlenia. Jedno prowadziło dalej w las, gdzie ścieżka otaczała jezioro, a drugie prowadziło do łódki zacumowanej na brzegu. James zwolnił i zaglądnął do łódki. Zwykła, drewniana, z dwoma wiosłami. Spojrzał na jezioro, w jednej chwili wychwytując wiele szczegółów. Tam widział łeb druzgotka, gdzie indziej mignął mu ogon trytona, w pewnym momencie dotarła do niego duża fala, jakby ogromne zwierzę przepłynęło tuż po powierzchnią wody... A potem... naprawdę, dałby sobie rękę uciąć...! Niedaleko od miejsca, w którym stał, zobaczył coś co mu przypominało ręce i nogi, splątane z innymi rękami i nogami...

Zaśmiał się nerwowo i uciekł, wybierając drugie rozwidlenie. Biegł, otaczając jezioro, nie wiedząc, czy powinien śmiać się, czy może płakać. Czuł, że jeśli zaraz nie wydostanie się z tego lasu, to oszaleje, na brodę Merlina, oszaleje! W tej chwili zazdrościł ojcu, którego zadania w trakcje turnieju trwały tylko chwilę, w porównaniu z tym, ile czasu w lesie musi spędzić on. Czuł się jak na wycieczce szkolnej, na które jeździł, kiedy chodził do mugolskiej szkoły. Po jednym dniu czuł się wyśmienicie, po dwóch niekomfortowo, a po trzech płakał, bo chciał wrócić do domu...

- Szlag! - krzyknął, gdy omal nie wpadł w jadowite tentakule, które rosły przy ścieżce. - Szlag, szlag, szlag!

I wtedy Avada Kedavra świsnęła mu przed nosem. Błyskawicznie rzucił na siebie wszystkie zaklęcia ochronne, jakie znał. Dopiero chroniony kilkoma tarczami, zaklęciem kameleona i zaklęciami przyspieszającymi reakcję, James poszukał wzrokiem swojego przeciwnika.

Stał pośrodku polany, na którą przybiegł James. Jego czarna szata dotykała ziemi, kiedy mężczyzna ruszył się kilka kroków do przodu. Różdżka nawet nie zadrżała w jego dłoni, kiedy sięgał do lewego łokcia. Biała maska błyszczała na popołudniowym słońcu...

A James stał i się patrzył, jak śmierciożerca dotyka dłonią Mrocznego Znaku.

- Drętwota! - wyrzucił z siebie pierwsze lepsze zaklęcie, które mu przyszło do głowy. Śmierciożerca odbił je jednym ruchem dłoni. Potter zrozumiał, że prostymi zaklęciami nic tu nie zdziała.
- Crucio! - krzyknął śmierciożerca i kiedy James był zajęty zrobieniem uniku, błyskawicznie dotknął swojego znaku.
- Geisselung!* - James rzucił zaklęcie chłoszczące w stronę mężczyzny, który wydał okrzyk bólu, kiedy zaklęcie go dosięgnęło.

Po chwili nie był jedynym śmierciożercą na polanie.


James czuł się nieco dziwnie, podczas blokowania i unikania zaklęć i klątw śmierciożerców, którzy znikąd pojawili się wokół niego. Coś wisiało w powietrzu. Mgła, która unosiła się nad polaną nieprzyjemnie parzyła go w nozdrza. Potter czuł, że musi walczyć, bronić się, pokonać ich... Ale przecież - powiedział jakiś głos w jego głowie - przecież oni nie są prawdziwi...

Mgła zaatakowała jego zmysły jeszcze bardziej, próbując odepchnąć od niego tę myślSzeptała mu do ucha, że są prawdziwi, że to żywi ludzie, których trzeba zniszczyć...

Lecz James już wiedział. To nie byli żywi ludzie. To się nie działo naprawdę.

Ale dlaczego zaklęcia śmierciożerców są prawdziwe? Dlaczego czuł na włosach muśnięcia klątw? Dlaczego kora na drzewie za nim spaliła się, kiedy dostała Avadą? Postanowił znowu zaryzykować.

- Tormento!* - krzyknął, rzucając najsilniejszy legalny odpowiednik Cruciatusa w pobliskiego śmierciożercę.

Mężczyzna leżał na ziemi, krzycząc wniebogłosy, a po chwili zniknął, wyparowując w powietrzu.

Jak żywe widmo.

- Ardent Magnum! Geisselung! Tormento! - rzucał zaklęcia James, nie wahając się ani przez chwilę. Unikał zaklęć rzucanych w jego stronę i sam rzucał zaklęcia, patrząc, jak jeden śmierciożerca po drugim znika bez śladu. W końcu został mu tylko jeden śmierciożerca, leżący bez ruchu na ziemi, który nie chciał zniknąć...

Nagle dostał zaklęciem w nogę.

A zatem dwóch.

Kiedy padał na ziemię, jeszcze raz rzucił Tormentę na leżącego bezwładnie śmierciożercę, który w końcu zniknął. James nie mógł wstać. Ból w nodze był ogromny. Był zdezorientowany. Skoro oni nie byli prawdziwi, a ich zaklęcia wręcz przeciwnie... 

Usłyszał, że ktoś do niego podchodzi. Po figurze poznał, że stanęła nad nim kobieta. Zaśmiała się perliście i klasnęła w ręce. Podniosła dłoń do twarzy i ściągnęła maskę. Serce Jamesa na moment przestało bić.

Patrzyła na niego Irina Bailey.

- A żebyś sczezł, gówniarzu - wysyczała z nienawiścią i uniosła różdżkę, chcąc rzucić śmiertelne zaklęcie.
- Subito Mortuos - wyszeptał James, nim zdążyła cokolwiek zrobić.

Czarny promień wystrzelił z jego różdżki, uderzając w jej klatkę piersiową. Kobieta upadła na ziemię, wpatrując się pustym wzrokiem w niebo. Po chwili zniknęła, tak samo, jak jej poprzednicy. James leżał, wpatrując się w miejsce, gdzie przed chwilą leżała.

- To nie była ona, idioto - powiedział do siebie, podnosząc się powoli do pozycji  siedzącej. Nie zwracał uwagi na swoje drżące dłonie, kiedy szukał w plecaku eliksiru leczniczego. - To tylko jakieś widmo, które miało cię rozproszyć. To nie była ona.

Jednym łykiem wypił zawartość fiolki. Podwinął nogawkę spodni i zobaczył paskudną ranę, z której lała się szara krew i od której odchodziły przerażające szare żyły. Po chwili szary kolor zaczął znikać; żyły powracały do swojego pierwotnego stanu i zniknęły pod skórą, krew przestała lecieć, a rana po chwili całkiem się zasklepiła. Za kilka minut po ranie nie będzie ani śladu.

Wstał z ziemi i próbował rozchodzić zdrętwiałe nogi. Po chwili już biegł, zostawiając za sobą polanę, próbując nie myśleć, że zabił widmo, które wyglądało jak Irina Bailey.

Jego Irina Bailey.

Biegł, nie zwracając uwagi na otoczenie. Biegł, nie zwracając uwagi na czas. Po pewnym czasie zorientował się, że zrobiło się ciemno. Musiał być niedaleko. Jego radość z wyjścia z tego cholernego lasu stłumiła jego myśli o polanie i o śmierciożercach, i o widmie z twarzą Iriny, które zabił... W tamtym momencie przyrzekł sobie, że nigdy więcej nie postawi nogi w Zakazanym Lesie. Że będzie cieszył się z błoni i z jeziora przy szkole, ale nigdy więcej nie wejdzie do tego głupiego...

Jego myśli zostały przerwane, gdy podobnie jak kilka godzin wcześniej, uderzył w niewidzialną szybę. Położył plecak na ziemi i dotknął jej, po czym zaczął iść wzdłuż niej, ciągle ją dotykając. Po krótkiej chwili wrócił do plecaka, zataczając okrąg. Był w pułapce.

Kopnął ze złością w szybę i zaczął sobie wyrywać włosy z głowy. Był już tak blisko końca, czy oni nie mogli go zostawić w spokoju?!

- Nie jesteś nawet blisko - dobiegł go głos. - Myślałeś, że tak po prostu dostaniesz się do wyjścia?

Odwrócił się powoli i zerknął na mężczyznę opierającego się niedbale o drzewo. Czarne włosy sterczały w nieładzie, każdy w inną stronę. Okulary w okrągłych oprawkach zsunęły mu się na czubek nosa. Ciemne, brązowe oczy spoglądały na niego z pogardą, mściwością, której nie widział nigdy u żadnego człowieka. Koło ucha brzęczał mu znicz.

Dziadek James.

- Jesteś beznadziejny - powiedział do niego dziadek, nie ruszając się z miejsca. - Gdyby nie zwykłe szczęście, już byś nie żył. Jesteś za słaby na ten turniej.

James nie mógł oderwać od niego wzroku. Wpatrywał się w człowieka, który powinien cieszyć się na możliwość spotkania z nim, ze swoim wnukiem...

- W przeciwieństwie do mojego syna... - dotarł do jego ucha kobiecy szept. - Jak mu się po tym wszystkim pokażesz? Powinno ci być wstyd!

Babcia Lily pojawiła się koło swojego męża. Minęła go i podeszła do wnuka, patrząc na niego z wyższością. Dzieliło ich kilka centymetrów, tak, że James czuł na swojej twarzy jej oddech, kiedy podniosła ku niemu głowę.

- Zresztą co za różnica? - spytała. - Mój syn i tak cię nie cierpi. Kocha Lily i Albusa bardziej niż ciebie. Wie, co dobre, a co złe.

James zacisnął szczęki, nie mówiąc ani słowa. Uwierzył. Uwierzył w to, co powiedzieli. Był beznadziejny. Nie nadawał się do niczego. Nie miał prawa nazywać się synem swojego ojca...

- Popatrzcie, zaraz się popłacze! - Syriusz Black pojawił się koło dziadka Jamesa. - Jesteś żałosny. Powinni ci zacząć mówić Glizdogon!

James poczuł się, jak uderzony batem. Przypomniał sobie dzień przed odjazdem do Hogwartu, kiedy Albus w przypływie gniewu nazwał go Glizdogonem...

- Nie obrażaj Glizdogona, Syriuszu. Jest lepszy od tego... czegoś. - Ojciec Teddy'ego okrążył go, mierząc wzrokiem od góry do dołu. Na jego twarzy widniała pogarda, której nawet nie starał się ukryć.
- I ty chcesz zostać aurorem? Tchórz! - James zamknął oczy i nie wiedział, kto wypowiedział te słowa. Miał jednak pewne przypuszczenia.
- Nie masz prawa nazywać siebie czarodziejem...
- Zakała rodziny!
Parszywy dzieciak!
Rodzeństwo nie chce mieć z tobą nic wspólnego!
Nie jesteś nawet blisko...!
Jest nam wstyd, że po nas odziedziczyłeś imiona...
- Żałosny gówniarz!
- Twoja własna matka cię nie chce!
- Powinieneś zrobić przysługę światu i się zabić!

James czuł, jak szybko bije mi serce. Wierzył we wszystko, co mówili. Chciał się rozpłakać, zwinąć na ziemi w kłębek i zniknąć, zniknąć, jak mu radzili... Przypomniał sobie walkę z widmami śmierciożerców, zaklęcie zabijające Irinę... Ale to nie była Irina. To było jej widmo. Więc czym byli ci ludzie, którzy powinni być martwi?

Oni nie byli prawdziwi. To nie było prawdziwe.

Odpychał od siebie ich wyzywające głosy, cały czas nie otwierając oczu. Nie chciał ich widzieć, nie chciał ich słyszeć... Bo to nie byli oni. Oni byli martwi i jeszcze przez dłuższy czas nie miał zamiaru do nich dołączać. A to, co mówili, nie było prawdą.

Po kilku minutach otworzył oczy. Widma zniknęły. A przed nim stały drzwi. Proste, brązowe drzwi, które skrzypiały zachęcająco. Na progu leżała koperta z jego imieniem i nazwiskiem, którą podniósł i włożył do kieszeni spodni. Drżącą dłonią chwycił za klamkę.

Wracał do domu.



*



- Jako drugi zadanie kończy James Potter!

Ogłuszyły go nagłe okrzyki i wiwaty, gdy przekroczył próg drzwi. Zatkał dłońmi uszy, przez chwilę nie wiedząc, co się dzieje. Gdy przyzwyczaił się do hałasu, podniósł spuszczoną głowę i zobaczył, że stoi na środku areny, którą kilka dni wcześniej wzniesiono przy Zakazanym Lesie. Jego koszmar się skończył.

Do czasu drugiego zadania.

- Widzimy, że pan Potter jest w dobrym stanie - usłyszał głos Lee Jordana - więc zanim zostanie oddany w szpony pani Pomfrey, sędziowie podadzą punktację! Przypominam, że sędzia ma do dyspozycji dziesięć punktów, więc każdy z zawodników może otrzymać maksymalnie pięćdziesiąt punktów!

James poczuł, że ktoś zarzucił mu rękę na ramionach. Odwrócił głowę i zobaczył uśmiechającego się do niego Oscara Edwardsa.

- Dobra robota, Jimmy - powiedział mu na ucho.
- Sędziowie obserwowali postępy zawodników w pierwszym zadaniu, w przeciwieństwie do uczniów - mówił dalej Lee. - Wiemy już, jak sprawiła się pani Bugakow, która jako pierwsza skończyła zadanie. Pan Potter, mimo że dostał najmniejszy bagaż, nie poradził sobie gorzej od innych uczestników. Pierwsza część zadania przysporzyła mu tylko jeden... eee... problem - zawahał się, a Jamesowi szybciej zabiło serce; mówił o Guillaumie - który szybko został zażegnany przez aurorów. W drugiej części poradził sobie wyśmienicie, a w trzeciej wypadł na razie najlepiej. Gotowi? - zapytał pozostałych sędziów.

Wszyscy pokiwali głową. James wstrzymał oddech. Ręka Oscara zacisnęła się na jego ramieniu. On też się denerwował. Madame Maxime uniosła różdżkę, z której wystrzeliła srebrna wstęga, formująca się w szóstkę. Z trybun można było usłyszeć jęk zawodu.

- To przez Chevaliera - powiedział Oscar. - Ciągle jest wkurzona z tego powodu.

James miał go prosić o szczegóły dotyczące stanu Guillaume'a, ale Schwartz podniósł już swoją ródżkę. Wystrzelił dziewiątkę.

- Najchętniej dałby ci dziesiątkę, ale nie mogą zignorować tego drobnego incydentu.

Fawley. Dziewięć. Lee Jordan. Dziewięć. Pokorny. Osiem.

- Pan Potter otrzymuje czterdzieści jeden punktów i zajmuje drugą pozycję, za panną Bugakow, która otrzymała czterdzieści sześć punktów!

Ale James już go nie słuchał. Ciągnięty za ramię przez Edwardsa w stronę namiotu zawodników, szukał wzrokiem znajomych twarzy.

- Twój ojciec ciągle siedzi i pilnuje Chevaliera - wyjaśnił Oscar. - Był trochę do tyłu z trasą w porównaniu do was, nie wiadomo dokładnie, o której wróci. Ekaterina wróciła godzinę temu.
- Tak szybko?
- W przeciwieństwie do ciebie, James, ona rozszyfrowała zagadkę sfinksa.

Chwilę po tym, jak James został dokładnie przebadany przez panią Pomfrey, do namiotu wbiegł Albus z depczącą mu po piętach Lily. Siostra rzuciła mu się w płaczem w ramiona. Popatrzył pytająco na Albusa.

- Musimy porozmawiać - odpowiedział na jego pytające spojrzenie przerażająco blady Albus.



*Wszystkie zaklęcia oznaczone gwiazdką pochodzą z Mirriel.

Jestem bardzo, bardzo rozczarowana samą sobą. Ten rozdział miał pojawić się już dawno temu, ale przez ostatnie trzy tygodnie albo nie miałam czasu albo weny. Czy jestem zadowolona z tego rozdziału? Średnio. Im więcej tego rozdziału czytam, tym bardziej myślę, że przekombinowałam. Mam nadzieję, że nie zjecie mnie za niego żywcem.
Oby następny rozdział pojawił się szybciej, niż ten.
xx
Layout by Yassmine