James Syriusz Potter
Tak naprawdę, to niczego w życiu mi nie brakowało. Byłem dobry w quidditchu i dobrze się uczyłem, miałem wysokie kieszonkowe, a dziewczyny uganiały się za mną wszędzie, gdzie się pokazałem. Ale czułem, że czegoś mi jednak brak. I to nie chodziło o tą dziwną zazdrość, którą czułem za każdym razem, kiedy każdy mówił Albusowi, że wygląda jak ojciec. Nie chodziło o to, że on wygląda jak każdy Potter, a ja jak syn sąsiada. Co z tego, że jest tak do niego podobny? Ja też byłem Potterem, czułem się nim, utożsamiałem się z nim... Miałem rysy ojca i tylko kolor naszych włosów i oczu oraz budowa ciała się różniły. Jednak odkąd pamiętam, gdy nas dwóch stawiano obok siebie, to właśnie jego najpierw postrzegano jako syna tego słynnego Harry'ego Pottera. Może dlatego postanowiłem się wybijać wszędzie, gdzie tylko mogłem? Może dlatego chciałem udowodnić, że to właśnie ja jestem pierworodnym Harry'ego Pottera? Zostałem Gryfonem, szybko dostałem się do drużyny, a potem zostałem jej kapitanem. W oczach nauczycieli byłem zdolnym, choć nieco krnąbrnym uczniem, który zawsze zdobywał postawione sobie cele. Wszystkim, którzy chcieli mnie słuchać, opowiadałem, że kiedyś zostanę aurorem i zajmę miejsce ojca w Ministerstwie. Dopiero gdy wyrobiłem sobie pozycję w szkole, mówiono o mnie jako o synu żywej legendy, choć nikt nigdy nie powiedział mi wprost, że jestem do niego podobny. A potem usłyszałem to jedno zdanie od Hagrida, które drastycznie zmieniło mój światopogląd. "Przypominasz mi swojego dziadka. Był takim samym wariatem, jak ty", powiedział, a ja tylko wzruszyłem ramionami, choć w głębi duszy chciało mi się wyć. Od tamtej pory przestałem na siłę upodabniać się do ojca, a na stwierdzenie, że jestem podobny do któregoś z moich rodziców, tylko wzruszam ramionami, uśmiecham się lekko i mówię "A co za różnica", po czym w myślach rzucam Cruciatusa na swojego rozmówcę.
Albus Severus Potter
Wszystko było dobrze, dopóki nie poszedłem do szkoły. James mógł mi zazdrościć (chociaż nigdy się do tego nie przyznał) tego, jak ludzie mnie upodabniają do ojca, ale to ja zazdrościłem jemu, że jego z nim nie porównują. Zazdrościłem mu świętego spokoju. Że może być kim tylko chce. Najgorzej było, gdy poszedłem do Hogwartu. Jeszcze zanim usiadłem na tym przeklętym stołku, wytykano mnie palcami i krzyczano moje nazwisko, a gdy zostałem przydzielony do Slytherinu, krzyki ucichły. Siadłem przygarbiony przy stole Domu Węża, który po chwili się zreflektował i zaczął klaskać, ale uczniowie przy pozostałych stołach i nauczyciele nie wydali żadnego dźwięku. Zerknąłem nieśmiało na mojego nowego opiekuna. Nie trudno go było rozpoznać, James o nim wiele opowiadał, a Blaise Zabini był jedynym czarnoskórym mężczyzną w kadrze. Profesor uśmiechał się do siebie zadowolony i pokiwał mi lekko głową. I na pewno do mnie mrugnął. Przeniosłem wzrok na Jamesa, który jako jedyny spośród otaczających go Gryfonów nie miał zszokowanej miny. Uśmiechał się do mnie szeroko, a z jego poruszających się ust wyczytałem słowa: "A nie mówiłem?". Od tamtej pory wszyscy patrzyli mi na ręce. Postanowiłem zmienić taktykę. James próbował się do ojca upodobnić, a ja robiłem rzeczy, które miały mnie od niego różnić. Na przekór wszystkim zaprzyjaźniałem się ze Scorpiusem Malfoyem, uparcie odmawiałem wsiadania na miotłę, eliksiry stały się moim ulubionym przedmiotem, a w bibliotece spędzałem więcej czasu niż ciotka Hermiona, dzięki czemu zyskałem tytuł największego kujona w rodzinie. Stałem się nieco bezczelny i pyskaty, co często stało się powodem wezwań na dywanik dyrektora. Ale po pewnym czasie to wszystko przestało mieć znaczenie. Scorpius okazał się świetnym kumplem, eliksiry stały się moją pasją, a Slytherin moim miejscem na świecie. Nie byłem swoim ojcem. Byłem sobą. A nawet on uważał, że jestem stworzony do bycia Ślizgonem.
Lily Luna Potter
Z mojego rodzeństwa to ja miałam zawsze najłatwiej. Po pierwsze - byłam najmłodsza. To mnie zawsze się ustępowało, to mnie musieli pilnować starsi brata, to dla mnie musieli rezygnować ze swoich planów. Wiedziałam, że czasami mnie za to chcieli udusić, ale siedzieli cicho i wykonywali polecenia rodziców, nie chcąc się im narazić. Po drugie - byłam wystarczająco podobna do mamy, aby uznać mnie za córkę Harry'ego Pottera, a za mało podobna do niego, aby ludzie wytykali mnie palcami na ulicy. Nie narzekałam. W Hogwarcie również nie zwracałam na siebie uwagi, nie wybijałam się zbytnio z tłumu, robiłam to, co do mnie należało. Tylko od czasu do czasu można mnie było znaleźć na boisku do quidditcha, gdzie latałam na miotle jak szalona nawet w najgorszą pogodę. Albo na błoniach. Albo wokół zamku. Albo nad Hogsmeade, skąd dyrektor Fawley ściągał mnie osobiście, a potem z dobrotliwym uśmiechem na ustach wręczał miesięczny szlaban. Tylko wtedy zwracałam na siebie uwagę. Tylko wtedy z cichej i nieśmiałej dziewczyny zmieniałam się w pyskatą buntowniczkę. Quidditch mnie wyzwalał. Jestem pewna, że gdybym trafiła do drużyny, byłabym jednym z agresywniejszych graczy, a uczniowie i nauczyciele przecieraliby oczy ze zdumienia na widok dobrej i miłej Lily Potter, klnącej jak szewc. Najgorsze jest to, że sama nie wiem, która część mnie jest prawdziwa. Te grzeczna i uczynna czy też może ta pyskata i wulgarna? Wszyscy przywykli do tej lepszej mnie, do tej dobrze wychowanej, którą zazwyczaj pokazuję na co dzień. Owszem, jestem dobrze wychowana, potrafię być uprzejma i przyjacielska, ale czy na pewno taka chcę być? Czy przejdzie mi to po tym, jak ktoś mnie boleśnie wykorzysta? Szukanie prawdziwego ja to chyba jedna z najgorszych rzeczy, które mogą spotkać człowieka. Ja ciągle szukam, a to oznacza, że jestem zagubiona. A zagubieni ludzie mogą błądzić bardzo długo, dopóki nie znajdą punktu odniesienia.
Harry James Potter
Myślałby kto, że po skończonej wojnie będę miał wreszcie święty spokój. Gówno prawda. Nastąpił koniec wojny, ale to nie oznacza, że skończyły się wszystkie kłopoty. Niektórzy śmierciożercy ciągle są na wolności, ukryci w jakiejś dziczy albo pod ziemią, chronieni wszystkimi czarami, które są w stanie rzucić. Pozostają nieuchwytni, a społeczeństwo nadal domaga się ich złapania. Nikt by się nimi nie przejmował, gdyby siedzieli cicho w swojej kryjówce i nie dawali znaku życia. Ale zdarza im się czasami wyjść z ukrycia i zabić kilku mugoli, a czasami nawet i czarodziejów. Myślę, że próbują zostawiać jakieś wiadomości innym uciekinierom, chcą się porozumieć, zjednoczyć... Uderzyć. A ja nie mogę na to pozwolić. Nie, kiedy w końcu mam prawdziwą rodzinę i wszystko powoli zmierza do mojemu długo i szczęśliwie. Tylko na spokój muszę sobie jeszcze poczekać. Oprócz popleczników Voldemorta spędza mi sen z powiek Ambrose Fawley, który pojawił się nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy. Jestem pewien, że ten człowiek ma coś wspólnego z tym, co ostatnio się ze mną dzieje. Tylko co tak naprawdę się ze mną dzieje? To dziwne uczucie, które od jakiegoś czasu towarzyszy mi przy moich dzieciach i żonie, te myśli, które wbrew mojej woli włamują się do umysłu... Myśli, których o istnienie nigdy bym nie podejrzewał. Myśli, które przeraziłyby moich bliskich i myśli, których - co najgorsze - wcale nie chcę się pozbywać. Czy ja już zaczynam się staczać na samo dno? Na pewno nie jest ze mną wszystko w porządku, skoro nawiedzają mnie takie myśli. A jeśli w końcu to się stanie? Jeśli te myśli mnie popchną w kierunku ich realizacji? Rodzina by mi tego nie wybaczyła, ja sam bym sobie nawet tego nie wybaczył. To by był definitywny koniec wszystkiego, to byłby mój koniec. Dlatego muszę się pozbyć tego wszystkiego raz na zawsze, krok po kroku. Śmierciożercy. Ambrose Fawley. Sny. I wszystko będzie dobrze.
Lily Luna Potter
Z mojego rodzeństwa to ja miałam zawsze najłatwiej. Po pierwsze - byłam najmłodsza. To mnie zawsze się ustępowało, to mnie musieli pilnować starsi brata, to dla mnie musieli rezygnować ze swoich planów. Wiedziałam, że czasami mnie za to chcieli udusić, ale siedzieli cicho i wykonywali polecenia rodziców, nie chcąc się im narazić. Po drugie - byłam wystarczająco podobna do mamy, aby uznać mnie za córkę Harry'ego Pottera, a za mało podobna do niego, aby ludzie wytykali mnie palcami na ulicy. Nie narzekałam. W Hogwarcie również nie zwracałam na siebie uwagi, nie wybijałam się zbytnio z tłumu, robiłam to, co do mnie należało. Tylko od czasu do czasu można mnie było znaleźć na boisku do quidditcha, gdzie latałam na miotle jak szalona nawet w najgorszą pogodę. Albo na błoniach. Albo wokół zamku. Albo nad Hogsmeade, skąd dyrektor Fawley ściągał mnie osobiście, a potem z dobrotliwym uśmiechem na ustach wręczał miesięczny szlaban. Tylko wtedy zwracałam na siebie uwagę. Tylko wtedy z cichej i nieśmiałej dziewczyny zmieniałam się w pyskatą buntowniczkę. Quidditch mnie wyzwalał. Jestem pewna, że gdybym trafiła do drużyny, byłabym jednym z agresywniejszych graczy, a uczniowie i nauczyciele przecieraliby oczy ze zdumienia na widok dobrej i miłej Lily Potter, klnącej jak szewc. Najgorsze jest to, że sama nie wiem, która część mnie jest prawdziwa. Te grzeczna i uczynna czy też może ta pyskata i wulgarna? Wszyscy przywykli do tej lepszej mnie, do tej dobrze wychowanej, którą zazwyczaj pokazuję na co dzień. Owszem, jestem dobrze wychowana, potrafię być uprzejma i przyjacielska, ale czy na pewno taka chcę być? Czy przejdzie mi to po tym, jak ktoś mnie boleśnie wykorzysta? Szukanie prawdziwego ja to chyba jedna z najgorszych rzeczy, które mogą spotkać człowieka. Ja ciągle szukam, a to oznacza, że jestem zagubiona. A zagubieni ludzie mogą błądzić bardzo długo, dopóki nie znajdą punktu odniesienia.
Harry James Potter
Myślałby kto, że po skończonej wojnie będę miał wreszcie święty spokój. Gówno prawda. Nastąpił koniec wojny, ale to nie oznacza, że skończyły się wszystkie kłopoty. Niektórzy śmierciożercy ciągle są na wolności, ukryci w jakiejś dziczy albo pod ziemią, chronieni wszystkimi czarami, które są w stanie rzucić. Pozostają nieuchwytni, a społeczeństwo nadal domaga się ich złapania. Nikt by się nimi nie przejmował, gdyby siedzieli cicho w swojej kryjówce i nie dawali znaku życia. Ale zdarza im się czasami wyjść z ukrycia i zabić kilku mugoli, a czasami nawet i czarodziejów. Myślę, że próbują zostawiać jakieś wiadomości innym uciekinierom, chcą się porozumieć, zjednoczyć... Uderzyć. A ja nie mogę na to pozwolić. Nie, kiedy w końcu mam prawdziwą rodzinę i wszystko powoli zmierza do mojemu długo i szczęśliwie. Tylko na spokój muszę sobie jeszcze poczekać. Oprócz popleczników Voldemorta spędza mi sen z powiek Ambrose Fawley, który pojawił się nie wiadomo skąd, nie wiadomo kiedy. Jestem pewien, że ten człowiek ma coś wspólnego z tym, co ostatnio się ze mną dzieje. Tylko co tak naprawdę się ze mną dzieje? To dziwne uczucie, które od jakiegoś czasu towarzyszy mi przy moich dzieciach i żonie, te myśli, które wbrew mojej woli włamują się do umysłu... Myśli, których o istnienie nigdy bym nie podejrzewał. Myśli, które przeraziłyby moich bliskich i myśli, których - co najgorsze - wcale nie chcę się pozbywać. Czy ja już zaczynam się staczać na samo dno? Na pewno nie jest ze mną wszystko w porządku, skoro nawiedzają mnie takie myśli. A jeśli w końcu to się stanie? Jeśli te myśli mnie popchną w kierunku ich realizacji? Rodzina by mi tego nie wybaczyła, ja sam bym sobie nawet tego nie wybaczył. To by był definitywny koniec wszystkiego, to byłby mój koniec. Dlatego muszę się pozbyć tego wszystkiego raz na zawsze, krok po kroku. Śmierciożercy. Ambrose Fawley. Sny. I wszystko będzie dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz