2015-07-05

Rozdział 17: Drugie zadanie



Między niebem a ziemią, na balowej sali,
weselili się, bawili i biesiadowali.
Tańcom, gawędom i zabawie oddani,
nim się obejrzą, runą do otchłani.
Spadając dostrzegą rosnące wokół mury;
ich masywność, grubość i kolor ponury.
Jedne wybrać muszą spośród drzwi mnogich,
jeśli nie chcą doznać konsekwencji srogich.
Łatwo poznają te drzwi wyróżnione,
oby szybko zostały przez nich docenione.
Bo w każde pozostałe strażnik kolce wbija
i wypuścić od siebie nie chce, a czas - mija!



*

Harry?

Potter podniósł głowę, kiedy Hermiona, najpierw grzecznie zapukawszy, wsadziła głowę do jego gabinetu. Przetarł zaspane oczy palcami i spojrzał na nią, skupiając wzrok na kosmyku włosów, który wysunął się z jej wysokiego koka.

- Hermiono? - zapytał, nawet nie próbując się podnieść z biurka, na którym wcześniej zasnął.
- Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku - odparła i z lekkim wahaniem weszła do środka.
- Wszystko w porządku - odpowiedział Harry, z trudem zmuszając się do nie zamykania oczu. - Czemu miałoby być inaczej?
- Po prostu... - Hermiona przestąpiła niezręcznie z nogi na nogi. - Zachowujesz się trochę dziwnie od chwili... jej śmierci.

Pozwolił opaść swoim powiekom. W jego gardle utworzyła się dziwna gula, której nie mógł przełknąć. Słyszał szybki oddech Hermiony i domyślił się, że pewnie teraz żałowała, że w ogóle  do niego przyszła.

- Nie chcę o tym rozmawiać - powiedział i po chwili wstał tak gwałtownie, że zaskoczona Hermiona odsunęła się o krok.
- Uwierz mi, ja też nie - powiedziała ostrym tonem, prostując się szybko, jakby uraził ją czymś doszczętnie. - Nie rozumiem cię, Harry! - krzyknęła. - To była dla ciebie prawie że obca osoba, jej śmierć nie powinna doprowadzić cię do takiego stanu! Zupełnie jakbyś ty i ona...! - zamilkła i zacisnęła mocno usta.

Zrobił kilka kroków w przód, zbliżając się do niej tak, że czuł każdy jej oddech na swojej twarzy.

- Sugerujesz, że miałem romans? - zapytał chłodno, mrużąc wściekle oczy. Zacisnął pięści, żeby jej nie złapać i porządnie nią nie potrząsnąć. - Że zaryzykowałem wszystko, co osiągnąłem, dla czegoś, co miałoby nic nie znaczyć?

Hermiona przełknęła ślinę. W jej oczach zalśniły łzy, ale przegoniła je kilkoma mrugnięciami. Cofnęła się o krok i spuściła oczy na ziemię, pokonana, co zadziałało na niego jak kubeł zimnej wody.

Ale nie zamierzał przepraszać.

- Chciałbym się wyrobić jeszcze z jedną krótką misją przed turniejem - zaczął już spokojnie. Wrócił do biurka i wyciągnął kilka papierów z biurka, żeby zająć czymś ręce. - Jeśli nie masz nic przeciwko, to...
- Jasne - przerwała mu Hermiona. - Nie ma problemu. Powiedz Jimmy'emu, że trzymam za niego kciuki. - I z tymi słowami wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi.

Harry osunął się na krzesło i schował twarz w dłoniach, kiedy zalały go wspomnienia.

Pamiętał swoje zdziwienie, kiedy uzdrowiciele z Munga przysłali mu patronusa, że ona koniecznie chce się z nim zobaczyć. Pamiętał jej jasne włosy, tak jasne, że niemal zlewały się z białą poduszką, na której leżała jej głowa. Pamiętał jej bladą twarz, a na niej krew, która wypływała z jej oczu, ust i uszu, co wyglądało tak, jakby po jej twarzy spływały czerwone łzy.

A przede wszystkim pamiętał jej słowa, przez które przeżywał teraz koszmar.

"Nie ufaj im" - powiedziała patrząc na niego przekrwionymi oczami, a on wtedy zapragnął od niej uciec. "To wszystko dzieje się przez niego".

"Przez kogo?" - chciał zapytać, ale nie musiał. Wiedział.

"Niedługo uderzy" - powiedziała z trudem łapiąc powietrze. Na jego oczach jej twarz zapadała się coraz bardziej i coraz szybciej uchodziło z niej życie. "Niedługo uderzy w ciebie."

To były jej ostatnie słowa, zanim Śmierć ostatecznie przyjęła ją do swego świata.

Powiedzieli mu, że kłamała. Że starała się go od nich odsunąć. Że wszyscy się starają. To tamtym nie powinien ufać, nie im. Przecież on ich zna i wie, że chcą dla niego jak najlepiej. Zawsze chcieli. Przekonał się o tym nie raz.

Prychnął głośno. Wszystko miało być dobrze.

Tymczasem nic nie było dobrze.



*



Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, było niebo. Wisiało nad nim błękitne i bezchmurne, tak różne od tego, które widział poprzedniego dnia. Luty powoli dobiegał końca i na dzień drugiego zadania pogoda postanowiła zrobić niespodziankę wszystkim widzom, którzy nastawili się na marznięcie na zimnym powietrzu. James o tym nie wiedział, ale uczniowie zgromadzeni na trybunach na przemian wystawiali twarze do słońca i patrzyli na poczynania reprezentantów, delektując się ciepłem nadchodzącej wiosny.

Potter oparł się na ramionach i natychmiast stanął na nogi, kiedy zorientował się, co się dzieje. Nie miał pojęcia, jak się znalazł w tym korytarzu. Ostatnim o czym pamiętał było losowanie kolejności, w jakiej reprezentanci mieli przystąpić do wykonywania zadania. Wciąż czuł w dłoni mosiężną tabliczkę z wygrawerowaną malutką dwójką, która jako jedyna została w woreczku podanym mu przez dyrektora Fawleya. Skoro był już w tym dziwnym, budzącym niepokój korytarzu, Guillaume dopiero co musiał go opuścić. Starając się nie myśleć o Francuzie James przeniósł wzrok z korytarza z powrotem na niebo. Wyciągnął z kieszeni różdżkę i rzucił Drętwotę wysoko ponad ściany korytarza, a niewidzialna tarcza umieszczona tuż nad murami wchłonęła całe jego zaklęcie.

Nagle rozległ się wystrzał i nad jego głową pojawił się ogromny, czerwony licznik, który wskazywał, że do końca zadania zostało mu dokładnie sześćdziesiąt minut i zero sekund. Ponownie spojrzał na korytarz i dreszcz przebiegł przez całe jego ciało. Miał kilka minut na przygotowanie, więc uważnie przyglądnął się każdej parze drzwi, do której mógł sięgnąć wzrokiem. Dokładnie pamiętał słowa zagadki, które wydobył z ukrytej pod poduszką koperty otrzymanej pod koniec pierwszego zadania. Spośród dwudziestu drzwi musiał wybrać jedne, które na pewno będą wyjściem. Ale wszystkie - przynajmniej z pozycji, w której się obecnie znajdował - wyglądały tak samo. Dla niego żadne z nich nie było wyróżnione i łatwe do poznania. Musiał sprawdzić je wszystkie.

Co oznaczało, że był w ciemnej dupie.

Nad jego głową ponownie rozległ się wystrzał i od razu licznik zaczął odliczać jedną pełną godzinę. Jednocześnie dało się usłyszeć charakterystyczne kliknięcie dochodzące ze wszystkich drzwi, jakby wszystkie zamki otworzyły się w tym samym momencie. James nie tracił więcej czasu. Przebiegł przez korytarz i sprawdził dziesięć drzwi z lewej strony i pozostałe dziesięć z prawej, ale wciąż wszystkie wyglądały tak samo. Westchnął i spuścił oczy na kamienną podłogę. Nie miał innego wyjścia.

Otworzył drzwi znajdujące się po jego prawej i wszedł do środka.



*



- Hm... - mruknął w zamyśleniu siedzący na trybunach Albus, kiedy James wybrał - oczywiście złe - drzwi i dotychczas ciemne pomieszczenie rozświetliło się, ukazując dorosłego górskiego trolla czekającego na swą ofiarę.
- Nie domyślił się, o które drzwi chodzi - powiedziała siedząca między nim a Scorpiusem Lily. Obydwu trzymała kurczowo za dłonie, jakby bała się, że gdy tylko ich puści, Jamesowi stanie się coś złego.
- Łatwo ci mówić, Lily - odparł lekko zirytowany Albus, nie odrywając wzroku od walczącego z trollem brata. - Dzięki Chevalierowi wiesz, które są wyjściem.
- Ty pewnie wiedziałeś od początku, co? - burknął nieprzyjemnie Scorpius, który wyglądał, jakby chciał znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. - Taki mądry jesteś, co?
- Tak. Wiedziałem. - Albus spojrzał łagodniejszym wzrokiem na przyjaciela. - Ale my mamy przewagę, bo patrzymy na wszystko z góry. On jeszcze tego nie zauważył.
- Zauważy! - powiedziała głośnym i pewnym siebie głosem Lily. - Na pewno!
- Ale Chevaliera i tak już nie pokona - wzruszył ramionami Scorpius. - Chociaż według mnie to powinni go zdyskwalifikować.
- Nie mogą go wyrzucić z turnieju, Score - odparł Albus, ciągle wbijając wzrok w swojego brata. - Najwyżej mogą mu dać jak najmniejszą ilość punktów.

Malfoy mruknął coś do siebie pod nosem i wzruszył ramionami. Albus ze współczuciem popatrzył na przyjaciela. Scorpius nie mógł się pogodzić ze śmiercią Daphne Greengrass. Strata ukochanej ciotki sprawiła, że blask, który zawsze go otaczał, zgasł zupełnie. A chłopak nie chciał go odnaleźć.

Albus nie znał dokładnych okoliczności śmierci kobiety. Scorpius zresztą też nie, co wypominał każdym spojrzeniem skierowanym na swojego ojca. To była głównie jego decyzja, żeby nie mieszać syna "w sprawy dorosłych". I żony, która również nie znała detali dotyczących zgonu siostry.

Pan Malfoy ostatnio narzekał na ból pleców. Albus podejrzewał, że to z powodu niewygodnego materaca w jednym z pokoi gościnnych w Malfoy Manor.

- Wypadek w pracy - odpowiedział tylko naburmuszony Harry Potter, gdy Albus próbował wypytać go o szczegóły śmierci ciotki Scorpiusa.

Ale jego syn był mądrym chłopcem. I wiedział, że przed śmiercią Daphne Greengrass niewymowną była tylko z nazwy. I że zdradzanie tajemnic Departamentu kosztowało ją życie.

- Scorpius? - Lily zmarszczyła nos. Nie patrzyła na Jamesa, który już pokonał trolla i wrócił na korytarz. - Dlaczego twój ojciec się tak... miota?

Albus i Scorpius przenieśli wzrok na Dracona, który powinien stać razem z aurorami sprowadzonymi dla bezpieczeństwa. Ale wśród aurorów go nie było. Draco Malfoy stał na podwyższeniu dla sędziów i chodził po nim w tę i z powrotem. Rzucał co chwilę jakieś słowa w kierunku McGonagall, która siedziała nieco z tyłu razem z nauczycielami. Zabini i wujek Neville zerkali na niego z niepokojem. Albus zauważył, że ciocia Minnie bardzo mocno ściska swoją laskę.

Zauważył też jeszcze jedno, kiedy przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, próbując wybadać, czy reszta wie, co się dzieje z ojcem jego przyjaciela. Zauważył, że wśród tych wszystkich ludzi - wśród nauczycieli, obok cioci Minnie allbo aurorów - nie ma jednej osoby, która powinna znaleźć się obok kogoś z nich.

Albus mrugnął. A potem mrugnął jeszcze raz i poczuł, jak jego ciałem powoli wstrząsa panika.

- Nie ma taty.



*



James wyszedł uśmiechnięty z sali z trollem. Poszło gładko - pomyślał, zaznaczając drzwi wielkim czerwonym krzyżykiem. Podniósł do góry głowę i zobaczył, że do końca zadania pozostało pięćdziesiąt siedem minut. Pozostało mu do sprawdzenia dziewiętnaście par drzwi. Trzy minuty na każde drzwi, jeśli pozostali strażnicy drzwi będą tak banalni, jak ten troll, w którego miotnął kilka niezłych zaklęć. Mógł też o wiele szybciej znaleźć właściwe drzwi, jednak nie miał na to zbyt wielkiej nadziei. Nie był tak inteligentny, jak Albus. James był pewien, że jego młodszy brat rozszyfrował zagadkę jeszcze za nim Chevalier pojawił się w korytarzu.

Miał rację, oczywiście.

Stanął przed następnymi drzwiami i niepewnym ruchem dotknął klamki. Wziął głęboki oddech i wszedł do środka pomieszczenia. Nie wiedział, że to było pierwsze pomieszczenie, do którego wszedł Guillaume Chevalier. Nie wiedział, że Francuz tak się przestraszył tego, co było w środku, że zrobił coś niewybaczalnego. A potem wypadł z pomieszczenia i od razu dopadł właściwych drzwi, zapewniając sobie szybkie zwycięstwo.

W komnacie powitała go ciemność. Podszedł kilka kroków do przodu i usłyszał cichy trzask zamykanych drzwi i kliknięcie zamka. Pochodnie na ścianach zaczęły się po kolei zapalać, a James zmarszczył brwi na widok pustego pomieszczenia.

Dopiero po chwili zaczęli się pojawiać. Kształtowali się z niczego, powstawali z lekkiej mgiełki, niewidocznej na pierwszy rzut oka. Siedzieli na podłodze, byli odwróceni plecami do Jamesa i nie odzywali się w ogóle. Na początku myślał, że to babcia Lily i dziadek James, ale po chwili zobaczył bliznę na karku chłopaka i znamię na prawym ramieniu rudowłosej. To nie byli jego dziadkowie.

To było jego młodsze rodzeństwo.

Wiedział, że to były jakieś iluzje. Jakaś sztuczka magiczna, która miała na celu zakiełkować w jego duszy niepokój, a w świadomości niepewność. To tak naprawdę nie było jego rodzeństwo. Jego rodzeństwo siedziało teraz na trybunach i obserwowało go. Czy widzieli teraz siebie? Czy spoglądali na swoje kopie, czy może ich widok był przeznaczony tylko dla oczu Jamesa? To nie było jego rodzeństwo. Wiedział o tym. Mimo tego bał się. Bał się tego, co mu powiedzą i tego, co mogą zrobić.

- Tata zaczyna coraz bardziej świrować - powiedziała cichutko Lily, a raczej jej iluzja. Dziewczyna wstała i zrobiła kilka kroków w jego stronę. Była blada, bardzo blada, wzrok miała zamglony, ale wyglądała tak, jakby na coś była zdecydowana, gotowa zrobić to za wszelką cenę. - Wiem to. Widziałam to. Powiedzieli mi o tym.
- Kto ci powiedział? - zdołał wydusić z siebie James. Zacisnął palce na różdżce.
- Dobrze wiesz, kto - odpowiedział Albus, podchodząc do nich. - I dobrze wiesz, że on w końcu to zrobi. Zrobi to! - wrzasnął, a echo jego słów potoczyło się po całej komnacie.
- Co zrobi? - spytał James drżącym głosem, choć już znał odpowiedź.
- Odbierze sobie życie - wyszeptała Lily. - Już namówił do tego mamę. A nas nawet nie musi do tego przekonywać.

Śniadanie podeszło Jamesowi do gardła. Przed oczami stanął mu ojciec, próbujący się zabić na wiele różnych sposobów. Rzucający na siebie Avadę Kedavrę. Strzelający sobie w usta z mugolskiego rewolweru. Skaczący w przepaść. Zwisający na sznurze zawieszonym na najgrubszej gałęzi wiśni rosnącej za ich domem. Skaczący pod pociąg.

Dojście do siebie nie zajęło mu długo. Myśl racjonalnie, Jimmy - pomyślał i potrząsnął głową, chcąc wyrzucić z głowy wszelkie nieprzyjemne myśli. Po kilku sekundach spojrzał na swoje rodzeństwo ze spokojem.

- Bzdury - powiedział tylko, zastanawiając się, w jaki sposób może się pozbyć iluzji.
- A czy ciebie James trzeba będzie do tego przekonywać? - zapytał Albus, obejmując od tyłu Lily. - My już zdecydowaliśmy. Ale pamiętaj, James. Rodzina jest najważniejsza. Jeśli będzie to potrzebne, pociągniemy cię za sobą siłą.
- O czym ty mówisz, do cholery? - spytał poirytowany James. Już miał ich powoli dosyć.
- Stoimy ojcu na drodze do jego prawdziwego szczęścia. - Lily przymknęła oczy. wtuliła głowę w szyję Albusa, a ten oparł policzek na jej głowie i objął ją jeszcze mocniej. Przez chwilę wyglądali jak kochankowie, a nie jak rodzeństwo; jak babcia Lily i dziadek James na jednej z ich nielicznych fotografii. James zganił się za tę myśl i odepchnął to niezręczne uczucie, które powoli zapełniało jego ciało. - Tylko my go tu trzymamy. Jeśli do niego nie dołączymy, nigdy się na to nie zdobędzie.
- Musimy być z nim - podjął temat Albus i pocałował Lily w głowę. - Rodzina jest najważniejsza.

To stało się tak szybko, że James omal tego nie przeoczył. Nie wiadomo skąd i kiedy w ręce Albusa pojawił się ogromny nóż z pozłacaną rękojeścią. Jednym szybkim ruchem poderżnął Lily gardło. Przerażony James cofnął się pod drzwi i osunął się po nich, gdy tylko poczuł je za plecami. Usta miał szeroko otwarte, jakby krzyczał, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku.

To wyglądało jak scena z jakiegoś makabrycznego obrazu. Ciemna komnata i pochodnie wiszące na kamiennych ścianach dodawały jej jeszcze więcej mroku. Albus trzymał mocno wykrwawiającą się Lily, z której z każdą sekundą uchodziło życie. Szeptał jej coś do ucha, zakrwawioną dłonią głaszcząc ją po włosach. Jamesa najbardziej przerażał spokój na twarzy siostry. Jej uśmiech był bardziej przerażający niż krew na jej ubraniach i pod jej stopami. James poczuł się, jakby za chwilę miał się udusić. Nie mógł odwrócić wzroku od ciała już martwej - martwej! - siostry.

Albus położył delikatnie ciało Lily na zimnej podłodze. Dotknął jej powiek i zamknął jej oczy. Patrzył na nią z miłością, ciesząc się, że w końcu tego dokonała. Teraz miała nadejść kolej na niego.

- Albus - zaczął skrzekliwym głosem James. Odchrząknął. - Albus... Jesteś najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam... Mądrzejszym nawet od ciotki Hermiony... Albus, pomyśl... To nie ma sensu! - krzyknął nagle, wstając spod drzwi. Ruszył gwałtownie w stronę Albusa i podniósł go z klęczek, ciągnąc za fraki. Potrząsnął nim. - Mamy się wszyscy zabić i dzięki temu spotkać się ze zmarłymi?! To tak nie działa, Albus! Wiesz o tym!
- Rodzina jest najważniejsza - powtórzył tępo Albus i zanim James zdążył cokolwiek zrobić, wbił sobie sztylet głęboko w serce. - Najważniejsza - powiedział jeszcze, zanim osunął się na podłogę.

James oddychał powoli, próbując uspokoić rozszalałe serce. Wiedział, że nie byli prawdziwi. Wiedział, że to była iluzja. Ale krew wypływająca z ich ciał był realna. Realna była szrama w gardle Lily głęboka na jeden cal. Realny był nóż w piersi Albusa, z której wystawała tylko rękojeść.

Czemu to było tak realne, skoro oni sami nie byli prawdziwi?

- Nie jesteście prawdziwi - powiedział głośno, patrząc na ciała iluzji swego rodzeństwa. - To nie było prawdziwe.

Ich ciała zaczęły znikać. Przeistaczały się w mgiełkę, którą były na początku. Po chwili nic po nich nie zostało, oprócz krwi, która wsiąknęła już w kamienną podłogę.

James wyszedł z komnaty tuż po tym, jak usłyszał kliknięcie w zamku.



*


To miała być rutynowa akcja aurorów. Na autostradzie M8 w kierunku na Glasgow miał miejsce poważny wypadek samochodowy. Według świadków kierowcy dwóch aut ścigali się na autostradzie, a ich niewinny z pozoru wyścig skończył się karambolem kilku aut i śmiercią dziewięciu osób, w tym jednego z winowajców. Na miejsce tragedii przybył sam William Farrenfly, nadinspektor edynburskiej policji, który po wysłuchaniu świadków i rozmowie z żyjącym winowajcą skontaktował się z brytyjskim premierem (swoim ulubionym szwagrem), bo był pewien, że ma do czynienia z magią.

Jakiś czas później do policjantów dołączyła grupa aurorów z Harrym Potterem na czele. Czarodzieje prędko ustalili, że żyjącym sprawcą tragedii jest dwudziestodwuletni Carney Boyd, syn Tormonda Boyda, który kilka miesięcy wcześniej został złapany przez Pottera i zesłany do Azkabanu pod zarzutem morderstwa kilkunastu mugoli w trakcie drugiej wojny z Voldemortem. Kiedy Boyd zobaczył szefa aurorów wpadł w szał i zaczął rzucać zaklęciami na wszystkie strony.

Nie wszyscy wyszli z tego bez szwanku.

Musiała o tym powiedzieć Shackleboltowi. Nie wiadomo który raz w tym tygodniu, miesiącu, roku stukając obcasami przemierzała korytarze Ministerstwa Magii, aby dostać się do jego gabinetu. Oficjalny raport ministrowi złoży jeden z aurorów, ale to była sprawa niecierpiąca zwłoki i minister musiał się dowiedzieć o niej jak najszybciej. Niektórzy wstrzymaliby się z natychmiastowym powiadomieniem go, ale nie ona. Ona była asystentką idealną.

Przynajmniej tak sobie wmawiała.

Z bliżej nieznanego powodu jej serce zaczęło szybciej bić. Poczuła pot wstępujący na czoło i szybkim ruchem starła go dłonią. Nie wiedziała dlaczego, ale im bliżej była gabinetu Shacklebolta, tym bardziej panikowała. Tak jakby... wiedziała o czymś, o czym minister za wszelką cenę nie mógł się dowiedzieć. Ale co to mogło być? Nie miała pojęcia.

Zatrzymała się tuż przed jego drzwiami i próbowała uspokoić oddech. Jestem asystentką idealną, jestem asystentką idealną... - powtarzała swoją mantrę. Po chwili, już w pełni uspokojona, weszła do gabinetu i pokrótce opowiedziała o zdarzeniach na autostradzie.

Zachowywała się tak, jak zwykle. Nie mogła dopuścić do tego, żeby Kingsley zobaczył najdrobniejszą zmianę w jej postawie czy wyglądzie. Była zdeterminowana. Była asystentką idealną. Shacklebolt nie mógł się dowiedzieć o lukach w jej pamięci. Ani o tym, że jeszcze niedawno Daphne Greengrass była zainteresowana jej osobą. Śledziła ją, wypytywała o nią innych ludzi, a nawet włamała się jej do domu, by przeszukać jej rzeczy. I niedługo później zmarła.

A ona miała złe przeczucie. Przeczucie to jej mówiło, że w pewnym stopniu jest winna jej śmierci.



*



Dwie minuty zajęło Jamesowi pozbycie się czarnomagicznego jednorożca, z którego odmianą dobrze się zapoznał podczas pierwszego zadania. Tym razem jego Ravis Aradem zadziałało o wiele skuteczniej, kiedy miał przed sobą tylko jednego przeciwnika. Powinien się z tego cieszyć, ale już mu to było obojętne.

Wyszedł z pomieszczenia ciężkim krokiem. Zamknął za sobą drzwi, oznaczył je czerwonym krzyżykiem i oparł się o nie, wzdychając głośno. Sytuacja sprzed kilku chwil, ujrzenie iluzji Albusa i Lily zupełnie go przytłoczyło. Miał już dość. Żałował, że w ogóle zgłosił się do tego turnieju, jeśli w każdym zadaniu miał widzieć echa przeszłości czy nieprzyjemne wizje przyszłości. Chciał, żeby to już się skończyło. Żeby trzecie zadanie minęło mu szybko i bezboleśnie. Chciał wrócić do swojego dormitorium, a jeszcze lepiej do swojego domu na przedmieściach Londynu, położyć się w swoim łóżku i spać, spać, spać...

Kto wie? Może w ogóle nie przystąpi do zadania? Miał gdzieś wszelkie konsekwencje. Miał gdzieś cały ten turniej. Zwycięstwo go już w ogóle nie obchodziło. Jedyne, o co teraz dbał, to bezpieczeństwo Albusa i Lily, i ojca, który prawdopodobnie jest na skraju załamania nerwowego. Musiał się dowiedzieć, w jaki sposób może zapobiec śmierci rodzeństwa. Musi rozwikłać, co dokładnie chodzi ojcu po głowie.

I jeszcze Fawley. Fawley, któremu nikt nie ufa...

Podniósł głowę i spojrzał na licznik odmierzający czas - pozostało mu ponad czterdzieści minut. Nie zdąży wejść do wszystkich komnat. Nie zdąży znaleźć odpowiednich drzwi na czas. Powinien się pospieszyć. Ale zamiast tego osunął się po drzwiach i usiadł na podłodze. Schował twarz w dłoniach, wbijając paznokcie w skórę, aby się nie rozpłakać. Wiedział, że patrzy na niego każdy uczeń Howartu, gości z Durmstrangu i Beauxbatons, każdy nauczyciel, każdy auror, jego ojciec...

Patrzy na niego Irina Bailey, która tuż przed zadaniem zaprosiła go do siebie po kolacji na rozmowę. Na pewno nie będzie chciała z nim rozmawiać, jeśli teraz zacznie ryczeć. Nie będzie chciała rozmawiać z tą płaczliwą fleją, którą w głębi serca tak naprawdę był. Poderwał głowę do góry tak szybko, że aż zatrzeszczało mu w karku. Zobaczył, że na niebie pojawiła się jedna, jedyna chmurka, która przysłoniła słońca. Ze zmarszczonymi brwiami spuścił wzrok i spojrzał na wszystkie drzwi znajdujące się na przeciwko niego, omiótł je wzrokiem od lewej do prawej, od prawej do lewej...

I wtedy to zobaczył.

Na samym końcu korytarza po jego lewej stronie znajdowały się drzwi. Nie wyróżniały się niczym od tych drzwi, które prowadzą do komnat pełnych niebezpieczeństw. Poczuł, jak jego serce gwałtownie zaczyna bić. Wstał i trochę niepewnie zaczął do nich podchodzić. Przyglądał się im, mijając drzwi po obydwu stronach korytarza, które - był już niemal tego pewien! - nie były drzwiami, których szukał.

Powoli obejrzał się za siebie i wydał cichy, pełen niedowierzania jęk. Na drugim końcu korytarza znajdowała się tylko pusta, kamienna ściana. Ścisnął mocniej różdżkę w dłoni.

I otworzył odpowiednie drzwi, od razu przekraczając ich próg.

Było tak, jak po ostatnim zadaniu. Do jego uszu znowu dobiegł radosny wrzask dochodzący z trybun. Lee Jordan coś krzyczał do mikrofonu, ale James go nie słuchał. Czuł się jak małe dziecko, które zrobiło coś, o co prosili go rodzice, mimo że bardzo tego nie chciał. Czuł się dokładnie tak jak czuł się mały James, który zniszczył ulubionego krasnala ogrodowego sąsiadki z naprzeciwka i musiał ją za to przeprosić. Mały James przeprosił starszą panią i potem pobiegł szybko do ojca, rzucając mu się z płaczem w ramiona. Właśnie to chciał zrobić teraz James. Chciał poszukać pocieszenia w ramionach ojca, który powie mu, że wszystko będzie dobrze i że wcale nie ma zamiaru się zabić, żeby połączyć się ze swoimi zmarłymi rodzicami, których nigdy nie znał. Że nie ma czegoś takiego jak tajemnica rodowa i że Lily wcale nie jest medium, i że jej i Albusowi wcale nie grozi śmierć, że to tylko żart.

Ale ojca nigdzie nie było.

Zacisnął ze złości usta. Miał być. Obiecał mu, że się pojawi! Że będzie czuwał nad jego bezpieczeństwem! James odwrócił wzrok od dziwnie patrzącego się na niego dyrektora Fawleya i nie czekając na ogłoszenie wyników skierował się w stronę namiotu zawodników, gdzie - ku jego zaskoczeniu - czekali na niego Albus i Lily.

- Co wy tu robicie? - spytał, patrząc na nich ze złością. Weź się w garść - pomyślał, odganiając od siebie iluzję martwego rodzeństwa. - To nie byli oni! - Co wy tu robicie?

Z sąsiedniego pomieszczenia wyszła Minerva McGonagall. Usiadła na łóżku obok Lily, która natychmiast wtuliła się w jej ramię. Dopiero wtedy James zauważył, że Lily płacze.

- Co się stało? Albus?

Ale Albus nie odpowiedział. Patrzył się tępym wzrokiem w podłogę i w ogóle nie kontaktował. James poczuł, że ktoś kładzie mu delikatnie na ramieniu dłoń. Odwrócił się i ujrzał wyraźnie zmartwioną Irinę.

- Chodzi o twojego ojca, James.



No i w końcu się pojawił nowy rozdział! To naprawdę sukces, zważywszy na to, że ostatni rozdział (a właściwie podrozdział, bo rozdziałem to krótkie nie wiadomo co nie można nazwać) pojawił się w lutym! Ale teraz mam wakacje, więc - i mówię to poważnie! - rozdziały będą się pojawiać częściej! Zwłaszcza że mam ambitny plan skończyć to opowiadanie do października, jeśli nie szybciej! No ale zobaczymy.
Nie wiem, czy jest to dla was dość wyraźne, ale od tego rozdziału akcja posuwa się bardzo szybko do przodu. Zdradzę wam, że zapomniałam o śmierci jednego z bohaterów! Ta śmierć miała nastąpić przed śmiercią Daphne, ale cóż, co się odwlecze, to nie uciecze. Tak więc już wiecie, że w tym opowiadaniu zginie jeszcze co najmniej jedna osoba ;)
Mam nadzieję, że po tak długim okresie wyczekiwania rozdział się wam podoba. Jak myślicie? Co się stało? Co będzie dalej? Ja to wiem. A wy? ;)
xx
Layout by Yassmine