Gdy tylko skończyła się lekcja zielarstwa, James wrzucił byle jak swoje rzeczy do torby i wybiegł z cieplarni, ignorując zatroskane spojrzenie, które w jego stronę posłał wujek Neville. James pomyślał, że pewnie już całą szkołę obiegła wiadomość o dość niespotykanej rzeczy, która miała miejsce na lekcji wróżbiarstwa. Na każdym kroku towarzyszyły mu przestraszone spojrzenia i ciche szepty, jakby uczniowie Hogwartu bali się, że i on niedługo dostanie jakiegoś ataku na środku szkolnego korytarza.
Minęło pięć dni, a Lily jeszcze się nie wybudziła.
James powoli zaczął tracić swój znany spokój, ale to było nic w porównaniu z Albusem, który spanikował już wieczorem w dzień ataku Lily. Albus wrzeszczał na wszystkich - włącznie z panią Pomfrey, Zabinim i Sinistrą - a James zaczął już odliczać dni do utraty przez niego odznaki prefekta. Nie żeby nie rozumiał swojego brata, sam był zły na tę trójkę, a zwłaszcza na Zabiniego, którego Hugo w przypływie wściekłości oskarżył o otrucie jego kochanej kuzynki. Nawet Hugo nie był zdziwiony, kiedy profesor wlepił mu tygodniowy szlaban.
Nie było wiadome, dlaczego Lily się nie budzi. Pomfrey próbowała wszelakich zaklęć, Zabini eliksirów i nawet wujek Neville miał swój udział w akcji ratowania Lily. Profesor Longbottom podpowiedział im kilka nazw roślin, które miały właściwości pobudzające i energetyzujące, a niektóre z nich nawet dla nich sprowadził. Niestety i to nie pomogło.
Minęło pięć dni. Lily ciągle była w śpiączce, Albus szalał - ciągle z odznaką prefekta na piersi - a James błagał profesor Sinistrę, żeby nie powiadamiała Potterów o stanie ich córki (James nie miał pojęcia, jakim cudem ta wiadomość nie dotarła jeszcze do jego rodziców, podczas gdy po Hogwarcie kręciło się wiele ich znajomych i dzieci jeszcze innych znajomych). Jednak w końcu cierpliwość Sinistry się skończyła.
- Dosyć, Potter! - krzyknęła do niego po śniadaniu, kiedy dogonił ją w sali wejściowej i na kolanach prosił o więcej czasu. - Spełniałam twoją prośbę z czystej sympatii do twojej osoby, ale tak dłużej być nie może! Jeśli Lily nie obudzi się do wieczora, natychmiast zawiadamiam twoich rodziców, nawet jeśli miałabym się im zwalić na głowę o północy!
I poszła. A James pierwszy raz w życiu poczuł się tak, jakby coś w nim umarło. Dopiero kiedy kolana zaczęły mu drętwieć od zimnego, twardego podłoża, domyślił się, że tą rzeczą była nadzieja.
Ale Potter miał plan. Spędził połowę zajęć na obmyślanie go, w związku z czym nie uważał zbytnio na lekcjach i dostało mu się od profesor Quirke i Zabiniego, którzy zadali mu dodatkowe wypracowanie na następny dzień, na tematy jeszcze przez klasę nieomawiane. Drugą połowę zajęć zastanawiał się, jak przekupić Rose, aby napisała za niego chociaż jedno wypracowanie. W aktualnym stanie swojego młodszego brata, James bał się do niego podejść.
Sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo nie chciał, aby rodzice dowiedzieli się o Lily. Przecież to nie była jego wina, że Lily dostała tego... czegoś na wróżbiarstwie. Próbował również przekonać do tego Albusa, ale on tylko kiwał się na krześle, patrząc nieprzytomnym wzrokiem w ścianę na przeciwko i zachowując się, jakby całe zło tego świata było jego winą. Wariat.
- Hej, Potter! - zawołał ktoś za jego plecami, gdy schodził po schodach prowadzących na korytarz wiodący do skrzydła szpitalnego.
- Goyle? - zapytał James, odwracając się do barczystego Ślizgona ze swojego roku.
- Słuchaj, Potter, sprawa jest. Odnośnie quidditcha - dodał szybko, widząc, że James krzywi się nieznacznie i już zamierza odejść od swojego rozmówcy. Potter spojrzał na niego z ciekawością.
- Co w związku z nim?
- Jestem pewny, że sam już na to wpadłeś - zaczął ironicznym tonem Goyle - i tylko wypadek twojej siostry przeszkodził w twoim działaniu... Na pewno o tym zapomniałeś...
- O czym? - spytał James, powoli tracąc cierpliwość.
- Z pewnością słyszałeś, że podczas ostatniego Turnieju Trójmagicznego w Hogwarcie odwołano rozgrywki międzyszkolne... - mówił, uważnie obserwując twarz Jamesa, który przybrał obojętny wyraz twarzy, mimo że miał ochotę zawyć z żalu. Oczywiście, że zapomniał. W ogóle o tym nie pamiętał! Ślizgon o tym pamiętał, a on, Gryfon z krwi i kości, syn swojego ojca i wnuk swojego dziadka, kapitan drużyny, zapomniał!
- Oczywiście, że o tym słyszałem - powiedział spokojnie Potter, gdy Ślizgon sugestywnie zawiesił głos, czekając na jego odpowiedź. - I masz zupełną rację, przez sprawę z Lily kompletnie o tym zapomniałem. Nie rozumiem tylko, czego ode mnie oczekujesz, Goyle.
- Gadałem ostatnio ze Smith i Wilsonem, i jako kapitanowie trzech drużyn zgodnie stwierdziliśmy, że powinieneś pogadać z Oscarem i co nieco go podpytać, a jeśli nie, to nawet wybrać się do samego Fawleya. Lubią cię, nie powinno być problemu.
- Zrobiliście sobie małe spotkanko kapitanów? Za moimi plecami? - spytał James, unosząc brwi.
- Nie mogliśmy cię złapać. Siedzisz całymi dniami w skrzydle szpitalnym, podczas gdy my - jako odpowiedzialni kapitanowie drużyn - chcielibyśmy zacząć treningi. A co nam z treningów, skoro nie wiemy, czy w tym roku rozgrywki w ogóle się odbędą?
- A co z Zabinim, Quirke i Longbottomem? - zignorował złośliwy komentarz. - Z nimi nie da się pogadać?
- Próbowaliśmy - westchnął głośno Goyle. - Zabini mnie wywalił z gabinetu, spiesząc się do twojej ukochanej siostrzyczki. Smith od Longbottoma nic nie wyciągnęła, upiera się, że nic nie wie, a Wilson do Quirke boi się nawet podejść.
Nie dziwię mu się - pomyślał James, mając w pamięci obraz rozwścieczonej profesor od zaklęć, która tego dnia udzieliła mu bardzo ostrej reprymendy na lekcji za samo przegapienie jednego z jej pytań.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział Potter i kiwnąwszy głową, odszedł w przeciwnym kierunku, niż do którego zmierzał wcześniej.
I poszła. A James pierwszy raz w życiu poczuł się tak, jakby coś w nim umarło. Dopiero kiedy kolana zaczęły mu drętwieć od zimnego, twardego podłoża, domyślił się, że tą rzeczą była nadzieja.
Ale Potter miał plan. Spędził połowę zajęć na obmyślanie go, w związku z czym nie uważał zbytnio na lekcjach i dostało mu się od profesor Quirke i Zabiniego, którzy zadali mu dodatkowe wypracowanie na następny dzień, na tematy jeszcze przez klasę nieomawiane. Drugą połowę zajęć zastanawiał się, jak przekupić Rose, aby napisała za niego chociaż jedno wypracowanie. W aktualnym stanie swojego młodszego brata, James bał się do niego podejść.
Sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo nie chciał, aby rodzice dowiedzieli się o Lily. Przecież to nie była jego wina, że Lily dostała tego... czegoś na wróżbiarstwie. Próbował również przekonać do tego Albusa, ale on tylko kiwał się na krześle, patrząc nieprzytomnym wzrokiem w ścianę na przeciwko i zachowując się, jakby całe zło tego świata było jego winą. Wariat.
- Hej, Potter! - zawołał ktoś za jego plecami, gdy schodził po schodach prowadzących na korytarz wiodący do skrzydła szpitalnego.
- Goyle? - zapytał James, odwracając się do barczystego Ślizgona ze swojego roku.
- Słuchaj, Potter, sprawa jest. Odnośnie quidditcha - dodał szybko, widząc, że James krzywi się nieznacznie i już zamierza odejść od swojego rozmówcy. Potter spojrzał na niego z ciekawością.
- Co w związku z nim?
- Jestem pewny, że sam już na to wpadłeś - zaczął ironicznym tonem Goyle - i tylko wypadek twojej siostry przeszkodził w twoim działaniu... Na pewno o tym zapomniałeś...
- O czym? - spytał James, powoli tracąc cierpliwość.
- Z pewnością słyszałeś, że podczas ostatniego Turnieju Trójmagicznego w Hogwarcie odwołano rozgrywki międzyszkolne... - mówił, uważnie obserwując twarz Jamesa, który przybrał obojętny wyraz twarzy, mimo że miał ochotę zawyć z żalu. Oczywiście, że zapomniał. W ogóle o tym nie pamiętał! Ślizgon o tym pamiętał, a on, Gryfon z krwi i kości, syn swojego ojca i wnuk swojego dziadka, kapitan drużyny, zapomniał!
- Oczywiście, że o tym słyszałem - powiedział spokojnie Potter, gdy Ślizgon sugestywnie zawiesił głos, czekając na jego odpowiedź. - I masz zupełną rację, przez sprawę z Lily kompletnie o tym zapomniałem. Nie rozumiem tylko, czego ode mnie oczekujesz, Goyle.
- Gadałem ostatnio ze Smith i Wilsonem, i jako kapitanowie trzech drużyn zgodnie stwierdziliśmy, że powinieneś pogadać z Oscarem i co nieco go podpytać, a jeśli nie, to nawet wybrać się do samego Fawleya. Lubią cię, nie powinno być problemu.
- Zrobiliście sobie małe spotkanko kapitanów? Za moimi plecami? - spytał James, unosząc brwi.
- Nie mogliśmy cię złapać. Siedzisz całymi dniami w skrzydle szpitalnym, podczas gdy my - jako odpowiedzialni kapitanowie drużyn - chcielibyśmy zacząć treningi. A co nam z treningów, skoro nie wiemy, czy w tym roku rozgrywki w ogóle się odbędą?
- A co z Zabinim, Quirke i Longbottomem? - zignorował złośliwy komentarz. - Z nimi nie da się pogadać?
- Próbowaliśmy - westchnął głośno Goyle. - Zabini mnie wywalił z gabinetu, spiesząc się do twojej ukochanej siostrzyczki. Smith od Longbottoma nic nie wyciągnęła, upiera się, że nic nie wie, a Wilson do Quirke boi się nawet podejść.
Nie dziwię mu się - pomyślał James, mając w pamięci obraz rozwścieczonej profesor od zaklęć, która tego dnia udzieliła mu bardzo ostrej reprymendy na lekcji za samo przegapienie jednego z jej pytań.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział Potter i kiwnąwszy głową, odszedł w przeciwnym kierunku, niż do którego zmierzał wcześniej.
*
- Wszystko w porządku? - spytał Albusa Scorpius, który wpadł do skrzydła szpitalnego przed obiadem.
Albus wzruszył ramionami, ciągle trzymając za rękę swoją młodszą siostrę. Nic nie było w porządku. Przychodził do niej zawsze, kiedy znalazł czas. Nie mógł opuścić lekcji i nie mógł też zaniedbać obowiązków prefekta, bo dobrze wiedział, że tylko cieniutka nić dzieli go od utraty odznaki, na co nie mógł sobie pozwolić. W tym momencie pragnął tylko tego, aby Lily wybudziła się z głębokiego snu. Robił wszystko, co mógł, aby jej pomóc. Był przy każdej dawce eliksirów, które jej podawano, przy każdym zaklęciu kontrolnym, które na nią rzucano i przy każdym zielsku, które wujek Neville kazał postawić przy łóżku. Nawet sam rzucał na siostrę zaklęcia diagnozujące, aby się upewnić, czy jej stan nie uległ poprawie lub - odpukać - pogorszeniu. Poprawiał jej poduszki, uzupełniał fiolki z eliksirami, ale przede wszystkim do niej mówił.
Czytał jej książki, podręczniki i notatki, które każdego dnia przynosił do skrzydła Hugo - starannie zapisane, tak inne od jego normalnych bazgrołów. Opowiadał jej o kłótniach Rose z ich kuzynką Lucy, które z dnia na dzień coraz bardziej skakały sobie do oczu. O tym, jak Louis znowu dostał w twarz od jakiejś zbulwersowanej jego zachowaniem dziewczyny. O tym, jak Lorcan i Lysander Scamanderowie ciągle go pytają o jej stan zdrowia.
Ale Lily go nie słyszała.
- Spotkałem Longbottoma - powiedział Scorpius po dłuższej chwili ciszy. - Znowu załatwił jakieś ziółka. - Wyciągnął z kieszeni papierową torebkę. Albus prychnął.
- Ta jego zielenina to nadaje się tylko do obiadu, ale nie mam serca, by mu o tym powiedzieć. Przynajmniej się stara, nie to co inni - powiedział zgorzkniałym tonem.
- Edwards...
- Nie wspominaj mi o nim, proszę cię.
Scorpius zamilkł, pomimo rosnącej w nim chęci bronienia mężczyzny.
- Muszę pogadać z Jamesem. - Albus nagle spojrzał na przyjaciela.
- O czym?
- Tak dłużej być nie może. Tutaj i tak jej nie pomożemy, musimy powiedzieć o tym rodzicom, musimy przenieść ją do Munga...
- Daj jej może jeszcze trochę czasu, co? - powiedział Scorpius, przysuwając sobie drugie krzesło i siadając blisko Albusa. - Da sobie radę, w końcu się obudzi i nas wyśmieje, że sterczymy tu jak te głąby.
- Właśnie się boję, Score, że sobie nie da rady - odparł cicho Potter, przyciskając dłoń swojej siostry do policzka. - Boję się, że jest zbyt delikatna na coś takiego.
- Mówisz tak, jakby zaraz miała umrzeć. - Scorpius wywrócił oczami. A po chwili ciszy spojrzał z niedowierzaniem na Albusa. - O Merlinie, ty naprawdę myślisz, że ona zaraz umrze!
- Kiedyś to musi nastąpić. Tak właściwie to co to za roślina? - spytał, zmieniając temat. Scorpius zorientował się, że cały czas trzyma torebkę od profesora Longbottoma.
- Guarana księżycowa - odpowiedział, zaglądając do torebki. Przypomniał sobie wielki entuzjazm profesora, gdy ten wręczał mu torebkę i lekkie rozczarowanie na jego twarzy, gdy Scorpius przyznał, że nigdy o takiej roślinie nie słyszał.
- Żartujesz! - krzyknął Albus i prawą ręką wyrwał torebkę przyjacielowi, cały czas lewą trzymając Lily. - To jedna z najrzadszych magicznych roślin na świecie!
- Co to tak właściwie jest? - spytał Scorpius, ze zdziwieniem obserwując zmianę na twarzy Pottera.
- Czarodziejska odmiana mugolskiej guarany - zaczął mówić Albus, przyjmując swój "profesorski ton", jak to mówił Scorpius. - Podczas gdy mugolska ma zdolność do syntezy kofeiny cztery razy większej, niż ziarna kawowca, czarodziejska ma ją dziesięć razy większą! A zbierana w czasie pełni księżyca ma tę zdolność nawet piętnaście razy większą!
- Obstawiam, że to nie jest zielenina do obiadu? - zapytał Malfoy, unosząc do górny jedną brew. - Czyli jeśli chcielibyśmy to podać Lily, musielibyśmy zrobić jej... kawę?
- To by ją prawdopodobnie zabiło - odpowiedział Albus z wielkim uśmiechem na twarzy, nie zważając na to, co chwilę wcześniej mówił o jej śmierci. - Sądzę, że musielibyśmy to spalić tak, żeby Lily nawdychała się dymu...
W jednej chwili cała radość z niego uleciała, a na twarzy znowu pojawiła się powaga.
- Chyba nie mamy nic do stracenia, prawda?
Albus wzruszył ramionami, ciągle trzymając za rękę swoją młodszą siostrę. Nic nie było w porządku. Przychodził do niej zawsze, kiedy znalazł czas. Nie mógł opuścić lekcji i nie mógł też zaniedbać obowiązków prefekta, bo dobrze wiedział, że tylko cieniutka nić dzieli go od utraty odznaki, na co nie mógł sobie pozwolić. W tym momencie pragnął tylko tego, aby Lily wybudziła się z głębokiego snu. Robił wszystko, co mógł, aby jej pomóc. Był przy każdej dawce eliksirów, które jej podawano, przy każdym zaklęciu kontrolnym, które na nią rzucano i przy każdym zielsku, które wujek Neville kazał postawić przy łóżku. Nawet sam rzucał na siostrę zaklęcia diagnozujące, aby się upewnić, czy jej stan nie uległ poprawie lub - odpukać - pogorszeniu. Poprawiał jej poduszki, uzupełniał fiolki z eliksirami, ale przede wszystkim do niej mówił.
Czytał jej książki, podręczniki i notatki, które każdego dnia przynosił do skrzydła Hugo - starannie zapisane, tak inne od jego normalnych bazgrołów. Opowiadał jej o kłótniach Rose z ich kuzynką Lucy, które z dnia na dzień coraz bardziej skakały sobie do oczu. O tym, jak Louis znowu dostał w twarz od jakiejś zbulwersowanej jego zachowaniem dziewczyny. O tym, jak Lorcan i Lysander Scamanderowie ciągle go pytają o jej stan zdrowia.
Ale Lily go nie słyszała.
- Spotkałem Longbottoma - powiedział Scorpius po dłuższej chwili ciszy. - Znowu załatwił jakieś ziółka. - Wyciągnął z kieszeni papierową torebkę. Albus prychnął.
- Ta jego zielenina to nadaje się tylko do obiadu, ale nie mam serca, by mu o tym powiedzieć. Przynajmniej się stara, nie to co inni - powiedział zgorzkniałym tonem.
- Edwards...
- Nie wspominaj mi o nim, proszę cię.
Scorpius zamilkł, pomimo rosnącej w nim chęci bronienia mężczyzny.
- Muszę pogadać z Jamesem. - Albus nagle spojrzał na przyjaciela.
- O czym?
- Tak dłużej być nie może. Tutaj i tak jej nie pomożemy, musimy powiedzieć o tym rodzicom, musimy przenieść ją do Munga...
- Daj jej może jeszcze trochę czasu, co? - powiedział Scorpius, przysuwając sobie drugie krzesło i siadając blisko Albusa. - Da sobie radę, w końcu się obudzi i nas wyśmieje, że sterczymy tu jak te głąby.
- Właśnie się boję, Score, że sobie nie da rady - odparł cicho Potter, przyciskając dłoń swojej siostry do policzka. - Boję się, że jest zbyt delikatna na coś takiego.
- Mówisz tak, jakby zaraz miała umrzeć. - Scorpius wywrócił oczami. A po chwili ciszy spojrzał z niedowierzaniem na Albusa. - O Merlinie, ty naprawdę myślisz, że ona zaraz umrze!
- Kiedyś to musi nastąpić. Tak właściwie to co to za roślina? - spytał, zmieniając temat. Scorpius zorientował się, że cały czas trzyma torebkę od profesora Longbottoma.
- Guarana księżycowa - odpowiedział, zaglądając do torebki. Przypomniał sobie wielki entuzjazm profesora, gdy ten wręczał mu torebkę i lekkie rozczarowanie na jego twarzy, gdy Scorpius przyznał, że nigdy o takiej roślinie nie słyszał.
- Żartujesz! - krzyknął Albus i prawą ręką wyrwał torebkę przyjacielowi, cały czas lewą trzymając Lily. - To jedna z najrzadszych magicznych roślin na świecie!
- Co to tak właściwie jest? - spytał Scorpius, ze zdziwieniem obserwując zmianę na twarzy Pottera.
- Czarodziejska odmiana mugolskiej guarany - zaczął mówić Albus, przyjmując swój "profesorski ton", jak to mówił Scorpius. - Podczas gdy mugolska ma zdolność do syntezy kofeiny cztery razy większej, niż ziarna kawowca, czarodziejska ma ją dziesięć razy większą! A zbierana w czasie pełni księżyca ma tę zdolność nawet piętnaście razy większą!
- Obstawiam, że to nie jest zielenina do obiadu? - zapytał Malfoy, unosząc do górny jedną brew. - Czyli jeśli chcielibyśmy to podać Lily, musielibyśmy zrobić jej... kawę?
- To by ją prawdopodobnie zabiło - odpowiedział Albus z wielkim uśmiechem na twarzy, nie zważając na to, co chwilę wcześniej mówił o jej śmierci. - Sądzę, że musielibyśmy to spalić tak, żeby Lily nawdychała się dymu...
W jednej chwili cała radość z niego uleciała, a na twarzy znowu pojawiła się powaga.
- Chyba nie mamy nic do stracenia, prawda?
*
Kiedy dwójka Ślizgonów zaczęła przygotowywać się do rozpalania rośliny, James, zaczepiany przez wielu uczniów szkoły, pytających o stan Lily i jego własne samopoczucie, w końcu dotarł do jednego z gabinetów nauczycieli znajdujących się na pierwszym piętrze. Z trudem powstrzymał się od wyważenia drzwi i natychmiastowego wparowania do gabinetu niczego nie spodziewającego się profesora. Nie chcąc jednak narażać swoich rodziców na jakiekolwiek obiekcje dotyczące wychowywania dzieci, zapukał tylko krótko do drzwi, otworzył je i wszedł do gabinetu. Po czym głośno trzasnął drzwiami.
Oscar Edwards nawet na niego nie spojrzał.
Jamesa o mało szlag nie trafił, gdy spojrzał na siedzącego na neogotyckim fotelu profesora, z nogami wyciągniętymi na biurku i książką w ręku. Podszedł szybko do niego, starając się narobić jak najwięcej hałasu i wyszarpał mu książkę z ręki, a następnie rzucił ją o przeciwległą ścianę
Na co dzień James Potter lubił opiekuna swojego domu. Ale aktualnie miał ochotę go rozszarpać na strzępy.
- Merlinie, James, wyluzuj - powiedział Edwards, patrząc na niego szeroko otwartymi granatowymi oczami. - Co się stało?
- Co się stało? Co się stało? - powtórzył James przeraźliwym szeptem, pochylając się nad Oscarem. - Ty kretynie. Powiem ci, co się stało. Moja siostra dalej leży w śpiączce, Sinistra chce powiadomić w końcu naszych rodziców, Albus ma ochotę cię zabić - i pewnie niedługo to zrobi - a na dodatek właśnie się dowiedziałem o rozgrywkach! A ty siedzisz tu sobie, jak gdyby nigdy nic i czytasz książeczkę! To się stało! - krzyczał James na kulącego się w fotelu profesora. Po chwili Edwards jakby przypomniał sobie, kto z nich dwóch ma większą władzę i wstał, odsuwając od siebie delikatnie Pottera. - Co z ciebie za opiekun domu?!
- Innych chętnych nie było - spróbował zażartować, ale lekki uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy James zgromił go spojrzeniem. - Wyciągasz pochopne wnioski, James. Właściwie to po raz kolejny czytałem list od mojego dobrego kolegi z Munga - mówił, podchodząc do ściany i schylając się po książkę, z której wyciągnął niewielki kawałek pergaminu - w którym objaśniał mi działanie guarany księżycowej i jak należy ją stosować. Neville wpadł na pomysł z tą rośliną, a ja napisałem kilka listów do odpowiednich ludzi z pytaniem, czy podanie tej rośliny twojej siostrze jest bezpieczne.
- Och... - zdołał wykrztusić James, czując, że się czerwieni ze wstydu.
- I bardzo dobrze, że dosięgnęliśmy opinii specjalisty, bo ja bym pewnie podał napar doustnie, a w tym przypadku guaranę należy spalić... Nie żebym wątpił w umiejętności pani Pomfrey i Blaise'a, no ale... - dokończył wzruszeniem ramion.
- Oscar, ja... - zaczął James, ale Edwards natychmiast mu przerwał.
- Daj spokój. Wiem, przez co przechodzisz. Gdyby chodziło o moją młodszą siostrą pewnie zachowywałbym się tak samo, jeśli nie gorzej - powiedział, uśmiechając się. Jednak James nadal nie był przekonany, ciągle czując wstyd, który zalał całe jego ciało - od palców u stóp po czubek głowy. - Znam cię odkąd sięgałeś mi łokcia i wiem, że reagujesz tak bardzo rzadko, czyli wtedy, kiedy jest naprawdę źle. Nie przejmuj się, rozumiem.
James uśmiechnął się do swoich wspomnień. Gdy on zaczynał naukę w Hogwarcie, tego samego roku Oscar objął stanowisko nauczyciela transmutacji, jednocześnie dostając rolę opiekuna domu. Pamiętał oburzenie niektórych rodziców na to, że dwudziestolatek ma uczyć i wychowywać dzieci niewiele młodsze od niego. Pamiętał niezdarne początki kariery profesora Edwardsa i to, jak poprosił uczniów o mówienie do niego po imieniu, żeby nie musiał czuć się niekomfortowo z siedemnastolatkami mówiącymi do niego per "profesorze". Oczywiście wiadomość rozniosła się po szkole natychmiastowo i nie było ani jednego ucznia, z pierwszego czy siódmego roku, który nadal by się tak do niego zwracał. Pamiętał kilka poważnych rozmów odbytych zarówno na forum klasy jak i na osobności. Jak dziś pamiętał jego dotyk, gdy z dumą poklepał go po plecach po pierwszym wygranym przez Jamesa meczu. Pamiętał też ten przełomowy moment na jego trzecim roku, kiedy Oscar przy wszystkich ludziach rozpłakał się na wieść o tragicznej śmierci jednej z Gryfonek. Od tamtego czasu profesor Edwards przestał być po prostu nauczycielem, a stał się przyjacielem. Pamiętał wszystkie momenty związane z Oscarem, bardziej te dobre, niż te złe, bo te złe zdarzały się naprawdę rzadko.
Nie pamiętał tylko, kiedy przerósł go o kilka cali.
- Rodzice nie mogą się dowiedzieć. Nie mogą. - Wrócił do tematu Lily, patrząc mu w oczy i w myślach błagając go o kolejne zrozumienie.
- Nie jestem pewien, czy mogę zrobić coś więcej - odpowiedział Oscar ze smutkiem pochylając głowę.
- Proszę cię, Oscar, jesteś moją ostatnią nadzieją. Naszą ostatnią nadzieją, moją i Albusa - powiedział James i odwrócił wzrok, czując podchodzącą mu do gardła gulę.
- Boicie się, że ich zawiedziecie. - James poczuł na ramieniu pocieszającą dłoń nauczyciela. - Boicie się, że osądzą o waszej winie. Nie zrobią tego, James. Ja to wiem i wasza dwójka też się o tym przekona, kiedy tylko usiądziecie i na spokojnie wszystko przemyślicie. Nie zrobią tego. Nie wam.
- W takim razie komu?! - spytał głośno James, odwracając się gwałtownie do nauczyciela. - Kogo osądzą?!
- Nikogo - odpowiedział cicho Oscar, wzruszając ramionami ze smutkiem. - Bo tak naprawdę nikt nie jest winien. Rozmawiałem z Hugonem, rozmawiałem z Trelawney i innymi uczniami, którzy byli przy tym zdarzeniu. Nie można niczego stwierdzić, dopóki Lily się nie obudzi, bo tylko ona tak naprawdę wie, co się właściwie stało. A Lily się obudzi. Wiem to. - Ścisnął jeszcze raz ramię Jamesa i odszedł w stronę biurka, aby usiąść na swoim neogotyckim fotelu. - Ale to chyba nie jest jedyna sprawa, która cię do mnie sprowadza, prawda?
- Właściwie jest jeszcze tylko jedna... - powiedział, siadając na krześle na przeciwko biurka. - Co z quidditchem?
- Nic, a co ma być? - spytał Oscar, unosząc do góry brwi.
- Jak to co? - odpowiedział pytaniem lekko zakłopotany James. - Nie odwołano go? W związku z turniejem?
- Nic mi o tym nie wiadomo... - odrzekł powoli Edwards, zastanawiając się nad czymś. - Na ostatniej wakacyjnej radzie dyrektor omówił wszystko, co tylko mógł, począwszy od nowego papieru w kiblach, kończąc na turnieju. Chyba coś wspominał o wrześniowym poprawianiu murawy boiska przez profesora Longbottoma i Hagrida... Wiesz, muszę coś u niego załatwić, więc przy okazji spytam się o rozgrywki, nie będziemy się bawić w żadne podchody. A teraz leć do siostry, jestem pewien, że Albus już zabrał się za palenie guarany.
James wstał z krzesła, dziękując Oscarowi i ruszył do drzwi. W pół kroku zatrzymały go słowa Oscara.
- Nie miałeś jeszcze mugoloznawstwa, prawda? - spytał z tajemniczym uśmiechem, a James pokiwał powoli głową, usiłując przybrać obojętny wyraz twarzy. Gdy dostał swój plan zajęć, omal nie zawył z rozpaczy, widząc, że będzie musiał czekać prawie tydzień na wytęsknioną lekcję z Iriną Bailey. Ale został mu tylko jeden jedyny dzień. - Daj znać, jak ci się spodobała - powiedział i kiwnął w jego stronę głową.
Gdy James - tym razem ostrożnie - zamykał drzwi do gabinetu, usłyszał cichy chichot Oscara. I zaczął się zastanawiać, czy mówił o lekcji, czy o nauczycielce.
*
Nie wiedziała, jak długo tak leżała, zwinięta w kłębek za zimnej, twardej podłodze. Nie wiedziała ile minęło minut, godzin, dni, a może i lat w tej pustce, której nijak nie potrafiła nazwać. Próbowała odpychać od siebie wszelkie myśli o Trelawney, dziadkach, rodzicach i braciach, które powodowały, że bezkształtne cienie zaczynały się do niej podkradać, jakby szydząc z tego, że skoro nie ma światła, to nie mogą istnieć.
Tym razem otaczała ją czerń.
Nie była pewna, czy to wszystko jest prawdziwe. Co jakiś czas szczypała się w dowolną część swojego ciała i za każdym razem czuła lekki ból. Gdy tak leżała w ciemności przyłapywała się na zastanawianiu, czy w danym momencie ma otwarte oczy, czy zamknięte, bo nie widziała żadnej różnicy między oglądaniem swoich powiek a pustki dookoła.
A potem, niepostrzeżenie, do jej umysłu zakradły się myśli. A wraz z myślami wspomnienia swoich dwóch snów. Słowa Trelawney, że nie powinna tego od siebie odpychać, choć nie wiedziała, o co jej mogło chodzić. Ktoś zaczął śpiewać, kobieta w duecie z mężczyzną, a ona zrozumiała tylko fragment o synu powracającym do domu po długiej wojnie. Od czasu do czasu czuła dotyk na skórze dłoni, jakby ktoś trzymał ją za ręce. Częściej słyszała śmiech pełen radości i satysfakcji, niż coś, co brzmiało jak czyjeś notatki z lekcji czy fragment jakiejś książki. Czasami słyszała cichy szloch, raz z bliska, a innym razem z daleka. Nagle ogłuszający ryk kobiety o złamanym sercu przeraził ją doszczętnie. Przestała myśleć. I wszystko ucichło. A dłonie znowu miała zimne.
Po kolejnych długich chwilach zaczęła tęsknić. Za głosami. Za śpiewem. Za ciepłem dłoni. Za śmiechem. Nie była pewna, które z tych rzeczy jest dobre, a które złe, ale chciała wszystkiego doświadczyć ponownie. A potem uderzyła ją jedna myśl, którą powinna znać, ale którą tak naprawdę słyszała po raz pierwszy.
Nie odpychaj tego od siebie, dziecko.
Do jej nozdrzy dotarł dziwny zapach. Dziwny, niepokojący zapach, który wydawał jej się przyjemny. Chciała poznać ten zapach. I minęła chwila wahania.
Nie odpycham.
I zaczęła się wznosić.
Otworzyła oczy, słysząc ponownie głosy i czując ciepło na całej skórze, jakby dotyk wielu osób na raz. Głosy tym razem zachęcały ją do czegoś, choć nie wiedziała, co oni mogą od niej chcieć. Leciała w górę, czując koło siebie obecność dwóch niewidzialnych postaci, które wzruszonym głosem jej czegoś gratulowały. Duet kobiety i mężczyzny znowu zaczął śpiewać. A ona leciała w górę, w stronę światła, do którego coraz bardziej się zbliżała i które coraz bardziej zbliżało się do niej.
A potem całą sobą pochłonęła światło i światło pochłonęło ją. I zobaczyła mały tłumek ludzi z czymś dziwnym otaczającym ich głowy.
Nie odpycham.
Tak, moi państwo! Oto nowy rozdział! Rozdział, z którego - nie wiem, czy mogę to napisać, ale napiszę! - jestem dość... dumna? I mam nadzieję, że z niego również będziecie dumni i wy. Spędziłam pół nocy na dokańczaniu go i czuję się zmęczona i śpiąca i w ogóle umieram, ale jestem szczęśliwa, bo ten rozdział naprawdę mi się podoba. Na pewno jest w nim wiele błędów, na pewno mogłabym niektóre rzeczy ująć lepiej, ale jest, jak jest. Ile szczęścia może dać takie prawie że nic nie znaczące coś? Ale dla mnie znaczy. Znaczy bardzo wiele.
Nie wiem czy dobrze opisałam sprawę z guaraną, no ale... Chciałam wymyślić coś... dziwnego. I nie wiem czy dobrze opisałam te wszystkie zdolności syntezy i w ogóle... Nie wiem w ogóle, czy to, co napisałam - w związku z tą rośliną - ma sens. No ale trudno. Jestem tylko człowiekiem, jak to mawia James!
Jestem aktualnie tak podjarana tym opowiadaniem, że już mam ochotę zacząć pisać następny rozdział, ale najpierw muszę odpocząć. :D
Mam nadzieję, że święta wszystkich były udane i wszyscy są cali i zdrowi! :) Pozdrawiam gorąco!
xx