O dziesiątej wieczorem korytarze Szpitala Świętego Munga były prawie puste. Zimno emanowało od chłodnych, pustych ścian. Płomienie świec w tkwiły w kandelabrach nieniepokojone żadnym ruchem. Ożywiały się dopiero wtedy, gdy raz na jakiś czas korytarzem przeszedł któryś z uzdrowicieli, sprawdzający stan pacjentów, którzy wymagali większej opieki. Wbrew pozorom na czwartym piętrze szpitala nie było ich tak dużo; większość z nich trwała w magicznej śpiączce.
Czekając na korytarzu, w ciągu paru godzin James, Albus i Lily zdążyli już się dowiedzieć, kto leży w której sali i co mu dolega. Jednym z pacjentów był Vincento Mattrazi, którego znał James. Chłopak włoskiego pochodzenia, Puchon, który dwa lata wcześniej skończył Hogwart. Był wschodzącą gwiazdą quidditcha, tak dobrego pałkarza Puchoni nie mieli od lat. Wiadomość o tym, że został przyjęty do składu rezerwowego Strzał z Appleby szybko obiegła cały Hogwart. A teraz Vincento leżał w Mungu, poparzony na całym ciele i z kilkoma złamanymi kośćmi, potraktowany kilka dni wcześniej nieudolnie rzuconą Bombardą przez pałkarza z podstawowego składu, który kilka następnych miesięcy spędzi w Azkabanie.
Innym przypadkiem była klątwa rzucona na Gwen Bones, łamaczkę zaklęć, która kilka miesięcy wcześniej wybrała się razem ze swoim zespołem badawczym do Peru w celu zabezpieczenia nowo odkrytych grobowców przed mugolami. Według świadków, Gwen zsunęła się rękawiczka z dłoni i wylądowała wśród kości zmarłej przed trzema tysiącami lat kobiety. W grobowcu emanowała aura tak potężna i niebezpieczna, że czarodzieje nie mogli rzucić nawet najprostszego zaklęcia. Gwen musiała ostrożnie podnieść rękawiczkę, ale ze stresu trzęsły się jej dłonie i małym palcem lekko przejechała po kości żebrowej kobiety. Od tamtego czasu Gwen ciągle śpi, bezustannie śniąc najgorsze koszmary. Gdy uzdrowiciele zbyt długo nie przynoszą jej eliksirów, po korytarzach Munga rozlega się jej przerażający krzyk. Tak głośny, że nawet najsilniejsze zaklęcie wyciszające nie jest w stanie go stłumić.
Eugene Faraday, właściciel księgarni w Hogsmeade, opętany przez ducha. Cyrus Adams, amnezjator z ministerstwa, który rzucił na siebie zbyt mocne zaklęcie Erecto. Sheila Teruis, której tak naprawdę nie wiadomo, co dolega. I wiele innych pacjentów, którzy nie za szybko opuszczą czwarte piętro Munga.
Zarówno James jak i jego młodsze rodzeństwo zastanawiali się nad jedną rzeczą - choć nie powiedzieli tego głośno - a mianowicie nad złem, które od czasu pokonania Voldemorta wcale nie ustąpiło. Przeniosło się na zwykłych ludzi. Nie raz i nie dwa opowiadali im rodzice czy wujkowie o tym, że niegdyś między przeciętnymi czarodziejami najsilniejszą bronią było słowo. Słowo, które prowadziło do niezbyt brutalnych rękoczynów. Teraz słowo zamieniło się w chęć ujrzenia czyjejś krwi. Kiedyś czarodzieje ranili się z własnej głupoty. Kiedyś miewali wypadki przy pracy. A teraz?
Teraz świadomie ranią innych ludzi.
Cała trójka podniosła głowy, gdy otworzyły się drzwi prowadzące do sali, w której leżał ich ojciec. Z pomieszczenia wyszła Minerva McGonagall, z mocno zaciśniętymi ustami. Natychmiast zamknęła za sobą drzwi i podpierając się laską podeszła do nich, nie marnując czasu na powitanie.
- Wasz ojciec to najbardziej uparty człowiek, jakiego w życiu poznałam - wycedziła wcale nie cicho, siadając na wolnym krześle obok nich.
- Ciociu Minnie? Co się stało? - wyszeptała Lily, wyrwawszy się z otępienia.
- Chce jak najszybciej wrócić do ministerstwa i przesłuchać Carneya Boyda. To nie do pomyślenia! - krzyknęła. Płomienie świec lekko zamigotały. - Dopiero co dostał czterema Cruciatusami i dwoma Avadami!
- On... co?! - Albus wstał na nogi. Lily wydała zduszony okrzyk. Chłopiec, Który Przeżył Po Raz Trzeci - pomyślał w przypływie wisielczego humoru James.
- Mizernymi Avadami. Ktoś taki jak Carney Boyd jest za słaby, żeby rzucić dobrą Avadę.
- Zdefiniuj pojęcie "dobra Avada" - wymamrotał po cichu Albus, otwierając szeroko oczy. McGonagall tego nie usłyszała.
- Ciociu, my nic nie wiemy - powiedział James, kiedy Lily kopnęła Albusa w kostkę. - Nikt nam nic nie powiedział. Siedzimy tu i martwimy się, a nie wiemy nawet, co zaszło.
Minerva przetarła oczy, wydychając głośno powietrze. Kiwała głową, uspokajając się powoli. Lily złapała ją za prawą dłoń i ścisnęła mocno. Kobieta uśmiechnęła się lekko, po czym odchrząknęła i zaczęła mówić:
- Słyszeliście o Tormondzie Boydzie? Kilka miesięcy temu został zamknięty w Azkabanie.
- Za zamordowanie kilkunastu mugoli podczas wojny, tak, słyszeliśmy, ciociu Minnie - odpowiedział Albus, powstrzymując się od przewrócenia oczami. - Co z nim?
- Na jednej z mugolskich autostrad miał miejsce wypadek, którego spowodował jego syn, Carney, razem ze swoim przyjacielem. Zginęło dziewięć osób. Na miejsce przybyli aurorzy, w tym i wasz ojciec... - W tym momencie zawahała się i znowu zacisnęła usta.
- I co się stało potem? - zapytała Lily, wpatrując się w ścianę zaniepokojonym wzrokiem.
- Gdy Carney zobaczył waszego ojca wpadł w szał - kontynuowała. - Jego pierwszy Expelliarmus był tak silny, że większość aurorów odrzuciło do tyłu. Wszystko się działo na mugolskim terenie, więc aurorzy szybko musieli się otrząsnąć i powstrzymać mugolskich policjantów przed wkroczeniem do akcji. Harry postanowił wziąć młodego Boyda na siebie, oczywiście
- A co z cywilami? - sytał jak zwykle trzeźwo myślący Albus.
- Od razu po przybyciu aurorów teren został zabezpieczony. Jest to rutynowa akcja. Aurorzy wiedzą, że podczas zdarzeń tego typu - kiedy są zamieszani mugole - mają zrobić wszystko, żeby świadkowie nie mogli ujrzeć żadnych czarów. Nad miejscem wyczarowano specjalną barierę, która w pewnym stopniu zmieniała to, co widzą osoby poza nią.
- Tak jak obiekty magiczne - szepnął Albus. - My widzimy piękny zamek, oni - grożącą zawaleniem ruinę.
- Coś w tym stylu. Niestety bariera nie zapewnia stuprocentowej ochrony - westchnęła głośno. - Kilkunastu mugolskich policjantów, którzy ciągle byli w jej obrębie czekało spotkanie z amnezjatorami. W każdym razie wasz ojciec próbował przemówić Boydowi do rozsądku, kiedy ten go zaatakował. Jedyną obroną Harry'ego było uchylanie się przed zaklęciami, ani na chwilę nie wyciągnął różdżki. W końcu któreś z zaklęć Carneya musiało go trafić, to było nieuniknione.
- Czym dostał? - zapytał James, który jako jedyny z rodzeństwa patrzył McGonagall prosto w oczy.
- Cruciatusem, na jego nieszczęście. Pierwszy był na tyle mocny, że powalił go na ziemię. Następne trzy spotęgowały jego ból, ale następowały krótko po sobie. - Minerva spuściła wzrok na swoje kolana. To w ogóle nie było łatwe - mówienie trójce nastolatków o cierpieniu ich ojca. Zacisnęła mocniej dłoń na lasce i odetchnąwszy cicho mówiła dalej: - Cruciatusy go wyczerpały. Pierwsza Avada, którą rzucił na waszego ojca, tylko lekko Harry'ego poturbowała, a następnej w ogóle nie odczuł.
- Myślałem, że Avada może albo człowieka zabić, albo w ogóle nie wystrzelić z różdżki. Nic po środku - powiedział James, marszcząc brwi w zamyśleniu.
- I co się stało potem? - zapytała Lily, wpatrując się w ścianę zaniepokojonym wzrokiem.
- Gdy Carney zobaczył waszego ojca wpadł w szał - kontynuowała. - Jego pierwszy Expelliarmus był tak silny, że większość aurorów odrzuciło do tyłu. Wszystko się działo na mugolskim terenie, więc aurorzy szybko musieli się otrząsnąć i powstrzymać mugolskich policjantów przed wkroczeniem do akcji. Harry postanowił wziąć młodego Boyda na siebie, oczywiście
- A co z cywilami? - sytał jak zwykle trzeźwo myślący Albus.
- Od razu po przybyciu aurorów teren został zabezpieczony. Jest to rutynowa akcja. Aurorzy wiedzą, że podczas zdarzeń tego typu - kiedy są zamieszani mugole - mają zrobić wszystko, żeby świadkowie nie mogli ujrzeć żadnych czarów. Nad miejscem wyczarowano specjalną barierę, która w pewnym stopniu zmieniała to, co widzą osoby poza nią.
- Tak jak obiekty magiczne - szepnął Albus. - My widzimy piękny zamek, oni - grożącą zawaleniem ruinę.
- Coś w tym stylu. Niestety bariera nie zapewnia stuprocentowej ochrony - westchnęła głośno. - Kilkunastu mugolskich policjantów, którzy ciągle byli w jej obrębie czekało spotkanie z amnezjatorami. W każdym razie wasz ojciec próbował przemówić Boydowi do rozsądku, kiedy ten go zaatakował. Jedyną obroną Harry'ego było uchylanie się przed zaklęciami, ani na chwilę nie wyciągnął różdżki. W końcu któreś z zaklęć Carneya musiało go trafić, to było nieuniknione.
- Czym dostał? - zapytał James, który jako jedyny z rodzeństwa patrzył McGonagall prosto w oczy.
- Cruciatusem, na jego nieszczęście. Pierwszy był na tyle mocny, że powalił go na ziemię. Następne trzy spotęgowały jego ból, ale następowały krótko po sobie. - Minerva spuściła wzrok na swoje kolana. To w ogóle nie było łatwe - mówienie trójce nastolatków o cierpieniu ich ojca. Zacisnęła mocniej dłoń na lasce i odetchnąwszy cicho mówiła dalej: - Cruciatusy go wyczerpały. Pierwsza Avada, którą rzucił na waszego ojca, tylko lekko Harry'ego poturbowała, a następnej w ogóle nie odczuł.
- Myślałem, że Avada może albo człowieka zabić, albo w ogóle nie wystrzelić z różdżki. Nic po środku - powiedział James, marszcząc brwi w zamyśleniu.
- Cóż, jest to najtrudniejsze zaklęcie do nauczenia się - odparł Albus, wchodząc w swój irytujący nauczycielski ton. - Nie można go rzucić ot tak - pstryknął palcami - i voila! koleś nie żyje. Wpływa również na niego wiele czynników. Oprócz siły magicznej, która tkwi w każdym czarodzieju, ważna jest na przykład determinacja, chęć pozbawienia życia drugiej osoby.
- To właśnie ona sprawiła, że z różdżki niezbyt uzdolnionego magicznie Crawneya Boyda wystrzeliła choć namiastka zaklęcia zabijającego - powiedziała McGonagall, kiwając głową na wywód Albusa.
- A jak się czuje tata?
- Już lepiej - odpowiedziała Minnie. - Był nieprzytomny przez kilka godzin, Boyd nieźle go pokiereszował tymi Cruciatusami zanim aurorzy go obezwładnili, ale powoli dochodzi do siebie. Nie ma się o co zamartwiać.
- Możemy go zobaczyć?
McGonagall spojrzała na Lily i ujrzała wbite w siebie błagalne spojrzenie. Brązowe oczy były nienaturalnie powiększone i zeszklone, jakby dziewczyna od dłuższego czasu walczyła ze łzami. Minerva niechętnie kiwnęła głową, a rudowłosa od razu zerwała się z miejsca i podbiegła do drzwi, za którymi leżał ich ojciec. Albus i James pobiegli za nią.
Weszli niepewnie do sali, gdzie powitały ich szepty wujka Rona, cioci Hermiony i Teddy'ego. Ich matka nie brała udziału w rozmowie. Ginny, blada na twarzy dużo bardziej niż zazwyczaj, siedziała na krześle przy łóżku swojego męża i kurczowo trzymała jego lewą dłoń. Podniosła głowę, gdy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale tylko zerknęła na swoje dzieci i z powrotem całą swoją uwagę skierowała na Harry'ego.
Lily natychmiast podeszła do łóżka ojca. Usiadła po jego prawej stronie i - naśladując matkę - złapała za jego drugą dłoń. Patrząc na zmizerniałą twarz Harry'ego przypomniała sobie sen sprzed ponad pół roku. Wtedy jej ojciec leżał połamany wśród skał, z przerażającym uśmiechem na zakrwawionej twarzy. Wzdrygnęła się, kiedy przypomniała sobie to jedno słowo, które przekazał jej w myślach dziadek.
Wkrótce.
Od początku próbowali jej to przekazać. Że Harry Potter za niedługi czas dołączy do nich w świecie umarłych, a dziadkowie w końcu, po tylu latach, będą go mieli tylko dla siebie. Tylko po co ją o tym informowali? Chcieli się tym pochwalić? Nie widziała w tym sensu. Nie lepiej było to zrobić po cichu, tak, aby nikt się nie zorientował? Tak, aby nikt im nie próbował w tym przeszkodzić?
A co, jeśli cały ten wypadek był zaplanowany? - pomyślała. Może to oni go spowodowali, wpływając w jakiś sposób na tego chłopaka? Nie wiedziała. Jedyne, czego była pewna, to to, że dziadkowie oszaleli.
- Wiadomo coś więcej? - spytał James, kiedy znalazł się obok wujostwa i Teddy'ego.
- Tylko tyle, ile powiedziała wam ciocia Minnie - odpowiedział Lupin, patrząc na Albusa, który stał za matką i trzymał dłoń na jej ramieniu. - Powoli mu się polepsza. Powinien stąd wyjść za kilka dni.
Drzwi skrzypnęły cicho i do sali wróciła McGonagall. Kobieta usiadła na krześle pod ścianą i zamknęła oczy. Sprawiała wrażenie, jakby szykowała się do krótkiej drzemki, mimo to James wiedział, że zaczęła przysłuchiwać się uważnie ich rozmowie.
- Miał lekki krwotok wewnętrzny - zaczęła ciocia Hermiona - i kilka złamanych żeber. Młody Boyd trochę nim pokiereszował.
- Boyd siedzi w areszcie w Ministerstwie Magii - dodał szeptem wujek Ron, nachylając się do Jamesa. - Czeka na proces. Dołączy do ojca w Azkabanie za napaść na aurora.
- I bardzo dobrze - odparł Teddy, patrząc na nieprzytomnego ojca chrzestnego. - Niech tam siedzi jak najdłużej.
- Za usiłowanie morderstwa mógłby dostać najwyżej sześć lat i to tylko wtedy, gdyby obrażenia Harry'ego były o wiele większe - rozpoczęła swój wykład ciotka Hermiona. James wyobraził sobie trybiki pracujące w jej głowie, gdy kobieta przywoływała w pamięci artykuły i paragrafy ze wszystkich kodeksów, które znała na pamięć. - Boyd cały czas jest poddawany wszelkim badaniom, a uzdrowiciele nie spuszczają go z oczu.
- Czyli co? Chcą nam wmówić, że ma coś nie tak z głową? - zapytał niedowierzająco wujek Ron.
- Tak, to też - pokiwała głową jego żona. - Ale obrona raczej stwierdzi, że Boyd został sprowokowany przez Harry'ego, osobę, która wsadziła jego ojca do więzienia.
- Czyli ile może dostać? - zapytał James. Schował do kieszeni drżące dłonie.
- Biorąc pod uwagę dość małe obrażenia i to, że "został sprowokowany" i był w "niepełni władz umysłowych" - wykonała w powietrzu dwa cudzysłowy - to maksimum trzy lata.
- Nawet trzech dni... nie powinien... dostać...
McGonagall ledwo zdążyła otworzyć oczy, gdy James błyskawicznie znalazł się obok ojca. Ginny głaskała męża po twarzy, gdy ten budził się z niewielkim trudem. Mrugał ociężale oczami i błądził wzrokiem po suficie, ale uśmiechnął się szeroko, gdy już w pełni się ocknął i zobaczył swoich najbliższych.
- Co masz na myśli, Harry? - spytała ciocia Hermiona, mrużąc oczy w zamyśleniu.
- Pamiętam go z procesu - odpowiedział już pewniej. Przymknął tylko oczy i rozkoszował się dotykiem żony. Ścisnął mocniej dłoń Lily. - Był załamany, ale przekonany o winie ojca. Coś z nim było nie tak, gdy mnie zaatakował... Jakby nie robił tego świadomie - dokończył. James zauważył, że Lily wzdrygnęła się lekko, ale nic nie powiedziała.
- Jeśli nie robił tego świadomie, to uzdrowiciele to wykryją. - Ciotka Hermiona kiwała głową, jakby przekonując wszystkich wokół o prawdziwości swoich słów.
- Jimmy! - zawołał szeptem Harry, gdy tylko zobaczył swojego najstarszego syna. James zbliżył się do łóżka ojca i klęknął przy wezgłowiu. - Jak turniej? Przepraszam, że nie zdążyłem na zadanie...
- To nie twoja wina - odpowiedział cicho James. Poczuł, jak Albus i Lily klękają obok niego, a kątem oka zobaczył, jak wujostwo razem z Teddym i ciocią Minnie wychodzi z pomieszczenia. Po chwili dołączyła do nich Ginny. - Przecież sam się o to nie prosiłeś.
- Do ilu komnat wszedłeś, zanim odnalazłeś właściwe drzwi? - zapytał Harry, dla którego w tym momencie turniej syna był ważniejszy od własnego zdrowia.
- Do trzech. W pierwszej był troll, w innej zmutowany jednorożec, a w innej... - James zamilkł. Ale nie musiał mówić ani słowa, bo jego ojciec i tak się domyślił, co go spotkało w jednej z sal.
- Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz - powiedział tylko ojciec. Z jego oczu bił niepokój.
- Nie chcę. Na razie nie. - Nie przy Albusie i Lily - pomyślał.
- Lily? Al? Jak się spisał wasz brat?
- Mogło być gorzej - odpowiedział przemądrzałym tonem Albus. - Ale mogło byś też lepiej. Niecałe dwadzieścia minut mu zajęło zorientowanie się, które drzwi są właściwe. Ja to zrozumiałem od razu - dokończył, zadzierając nosa. Uśmiechał się jednak lekko, więc Jim tylko przewrócił oczami.
- Oczywiście, że od razu zrozumiałeś - powiedział Harry, uśmiechając się.
- Guillaume był w tej samej komnacie, co James... - Lily wpatrywała się tępym wzrokiem w ścianę, co ostatnio dość często jej się zdarzało. Uśmiechy zniknęły z twarzy Harry'ego i chłopców. - To były pierwsze drzwi, które wybrał... W tej komnacie było coś, czego my nie mogliśmy widzieć. Rzucił w to Avadą.
James poczuł, jak po raz kolejny tego dnia śniadanie podchodzi mu do gardła. Kto musiał ukazać się Chevalierowi, żeby chłopak potraktował widmo Avadą? Jemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby rzucić zaklęcie zabijające w widmo jakiejkolwiek osoby, na które się natknął w trakcie trwania tego turnieju. Nieważne, czy byli prawdziwi czy nie nigdy nie mógłby tego zrobić.
- ...nic dziwnego, że mu się powiodło - dotarły do Jamesa słowa ojca, gdy wybudził się z letargu. - Avadą można wysadzić w powietrze cały dom, jeśli jest dość potężna.
- Ale coś niematerialnego? - zapytał Albus. - Z tego co mówisz, Guillaume zobaczył zjawy. Duchy. Widma. My, czyli widzowie, w tym pomieszczeniu nie widzieliśmy nic. Był tylko Chevalier, który wpadł w panikę, zaczął wrzeszczeć, żeby to coś zostawiło go w spokoju i rzucił Avadę.
- To było coś, co wytworzyło jego umysł - odparł Harry. - Rzucił w swoją zjawę Avadą, bo uwierzył, że stoi przed nim żywy człowiek, którego może zabić. Magię czasem trudno zrozumieć. Wiesz o tym, Al.
- Jim nie uwierzył - rzekła nagle Lily, wbijając wzrok w brata. Nie wiedziała o tym, ale wpatrywała się w Jamesa w ten sposób, co jej widmo kilkanaście godzin wcześniej, tuż przed tym, jak poderżnięto jej gardło. James poczuł dreszcz przechodzący mu po plecach. - Rozmawiał i kłócił się z tym czymś, a raz się wyraźnie tego przestraszył. Ale nie uwierzył. Nie rzucił ani jednego zaklęcia.
- To bardzo dobrze, że nie uwierzył.
James popatrzył na ojca i ujrzał, jak ten spogląda na niego z dumą.
Weszli niepewnie do sali, gdzie powitały ich szepty wujka Rona, cioci Hermiony i Teddy'ego. Ich matka nie brała udziału w rozmowie. Ginny, blada na twarzy dużo bardziej niż zazwyczaj, siedziała na krześle przy łóżku swojego męża i kurczowo trzymała jego lewą dłoń. Podniosła głowę, gdy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale tylko zerknęła na swoje dzieci i z powrotem całą swoją uwagę skierowała na Harry'ego.
Lily natychmiast podeszła do łóżka ojca. Usiadła po jego prawej stronie i - naśladując matkę - złapała za jego drugą dłoń. Patrząc na zmizerniałą twarz Harry'ego przypomniała sobie sen sprzed ponad pół roku. Wtedy jej ojciec leżał połamany wśród skał, z przerażającym uśmiechem na zakrwawionej twarzy. Wzdrygnęła się, kiedy przypomniała sobie to jedno słowo, które przekazał jej w myślach dziadek.
Wkrótce.
Od początku próbowali jej to przekazać. Że Harry Potter za niedługi czas dołączy do nich w świecie umarłych, a dziadkowie w końcu, po tylu latach, będą go mieli tylko dla siebie. Tylko po co ją o tym informowali? Chcieli się tym pochwalić? Nie widziała w tym sensu. Nie lepiej było to zrobić po cichu, tak, aby nikt się nie zorientował? Tak, aby nikt im nie próbował w tym przeszkodzić?
A co, jeśli cały ten wypadek był zaplanowany? - pomyślała. Może to oni go spowodowali, wpływając w jakiś sposób na tego chłopaka? Nie wiedziała. Jedyne, czego była pewna, to to, że dziadkowie oszaleli.
*
- Wiadomo coś więcej? - spytał James, kiedy znalazł się obok wujostwa i Teddy'ego.
- Tylko tyle, ile powiedziała wam ciocia Minnie - odpowiedział Lupin, patrząc na Albusa, który stał za matką i trzymał dłoń na jej ramieniu. - Powoli mu się polepsza. Powinien stąd wyjść za kilka dni.
Drzwi skrzypnęły cicho i do sali wróciła McGonagall. Kobieta usiadła na krześle pod ścianą i zamknęła oczy. Sprawiała wrażenie, jakby szykowała się do krótkiej drzemki, mimo to James wiedział, że zaczęła przysłuchiwać się uważnie ich rozmowie.
- Miał lekki krwotok wewnętrzny - zaczęła ciocia Hermiona - i kilka złamanych żeber. Młody Boyd trochę nim pokiereszował.
- Boyd siedzi w areszcie w Ministerstwie Magii - dodał szeptem wujek Ron, nachylając się do Jamesa. - Czeka na proces. Dołączy do ojca w Azkabanie za napaść na aurora.
- I bardzo dobrze - odparł Teddy, patrząc na nieprzytomnego ojca chrzestnego. - Niech tam siedzi jak najdłużej.
- Za usiłowanie morderstwa mógłby dostać najwyżej sześć lat i to tylko wtedy, gdyby obrażenia Harry'ego były o wiele większe - rozpoczęła swój wykład ciotka Hermiona. James wyobraził sobie trybiki pracujące w jej głowie, gdy kobieta przywoływała w pamięci artykuły i paragrafy ze wszystkich kodeksów, które znała na pamięć. - Boyd cały czas jest poddawany wszelkim badaniom, a uzdrowiciele nie spuszczają go z oczu.
- Czyli co? Chcą nam wmówić, że ma coś nie tak z głową? - zapytał niedowierzająco wujek Ron.
- Tak, to też - pokiwała głową jego żona. - Ale obrona raczej stwierdzi, że Boyd został sprowokowany przez Harry'ego, osobę, która wsadziła jego ojca do więzienia.
- Czyli ile może dostać? - zapytał James. Schował do kieszeni drżące dłonie.
- Biorąc pod uwagę dość małe obrażenia i to, że "został sprowokowany" i był w "niepełni władz umysłowych" - wykonała w powietrzu dwa cudzysłowy - to maksimum trzy lata.
- Nawet trzech dni... nie powinien... dostać...
McGonagall ledwo zdążyła otworzyć oczy, gdy James błyskawicznie znalazł się obok ojca. Ginny głaskała męża po twarzy, gdy ten budził się z niewielkim trudem. Mrugał ociężale oczami i błądził wzrokiem po suficie, ale uśmiechnął się szeroko, gdy już w pełni się ocknął i zobaczył swoich najbliższych.
- Co masz na myśli, Harry? - spytała ciocia Hermiona, mrużąc oczy w zamyśleniu.
- Pamiętam go z procesu - odpowiedział już pewniej. Przymknął tylko oczy i rozkoszował się dotykiem żony. Ścisnął mocniej dłoń Lily. - Był załamany, ale przekonany o winie ojca. Coś z nim było nie tak, gdy mnie zaatakował... Jakby nie robił tego świadomie - dokończył. James zauważył, że Lily wzdrygnęła się lekko, ale nic nie powiedziała.
- Jeśli nie robił tego świadomie, to uzdrowiciele to wykryją. - Ciotka Hermiona kiwała głową, jakby przekonując wszystkich wokół o prawdziwości swoich słów.
- Jimmy! - zawołał szeptem Harry, gdy tylko zobaczył swojego najstarszego syna. James zbliżył się do łóżka ojca i klęknął przy wezgłowiu. - Jak turniej? Przepraszam, że nie zdążyłem na zadanie...
- To nie twoja wina - odpowiedział cicho James. Poczuł, jak Albus i Lily klękają obok niego, a kątem oka zobaczył, jak wujostwo razem z Teddym i ciocią Minnie wychodzi z pomieszczenia. Po chwili dołączyła do nich Ginny. - Przecież sam się o to nie prosiłeś.
- Do ilu komnat wszedłeś, zanim odnalazłeś właściwe drzwi? - zapytał Harry, dla którego w tym momencie turniej syna był ważniejszy od własnego zdrowia.
- Do trzech. W pierwszej był troll, w innej zmutowany jednorożec, a w innej... - James zamilkł. Ale nie musiał mówić ani słowa, bo jego ojciec i tak się domyślił, co go spotkało w jednej z sal.
- Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz - powiedział tylko ojciec. Z jego oczu bił niepokój.
- Nie chcę. Na razie nie. - Nie przy Albusie i Lily - pomyślał.
- Lily? Al? Jak się spisał wasz brat?
- Mogło być gorzej - odpowiedział przemądrzałym tonem Albus. - Ale mogło byś też lepiej. Niecałe dwadzieścia minut mu zajęło zorientowanie się, które drzwi są właściwe. Ja to zrozumiałem od razu - dokończył, zadzierając nosa. Uśmiechał się jednak lekko, więc Jim tylko przewrócił oczami.
- Oczywiście, że od razu zrozumiałeś - powiedział Harry, uśmiechając się.
- Guillaume był w tej samej komnacie, co James... - Lily wpatrywała się tępym wzrokiem w ścianę, co ostatnio dość często jej się zdarzało. Uśmiechy zniknęły z twarzy Harry'ego i chłopców. - To były pierwsze drzwi, które wybrał... W tej komnacie było coś, czego my nie mogliśmy widzieć. Rzucił w to Avadą.
James poczuł, jak po raz kolejny tego dnia śniadanie podchodzi mu do gardła. Kto musiał ukazać się Chevalierowi, żeby chłopak potraktował widmo Avadą? Jemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby rzucić zaklęcie zabijające w widmo jakiejkolwiek osoby, na które się natknął w trakcie trwania tego turnieju. Nieważne, czy byli prawdziwi czy nie nigdy nie mógłby tego zrobić.
- ...nic dziwnego, że mu się powiodło - dotarły do Jamesa słowa ojca, gdy wybudził się z letargu. - Avadą można wysadzić w powietrze cały dom, jeśli jest dość potężna.
- Ale coś niematerialnego? - zapytał Albus. - Z tego co mówisz, Guillaume zobaczył zjawy. Duchy. Widma. My, czyli widzowie, w tym pomieszczeniu nie widzieliśmy nic. Był tylko Chevalier, który wpadł w panikę, zaczął wrzeszczeć, żeby to coś zostawiło go w spokoju i rzucił Avadę.
- To było coś, co wytworzyło jego umysł - odparł Harry. - Rzucił w swoją zjawę Avadą, bo uwierzył, że stoi przed nim żywy człowiek, którego może zabić. Magię czasem trudno zrozumieć. Wiesz o tym, Al.
- Jim nie uwierzył - rzekła nagle Lily, wbijając wzrok w brata. Nie wiedziała o tym, ale wpatrywała się w Jamesa w ten sposób, co jej widmo kilkanaście godzin wcześniej, tuż przed tym, jak poderżnięto jej gardło. James poczuł dreszcz przechodzący mu po plecach. - Rozmawiał i kłócił się z tym czymś, a raz się wyraźnie tego przestraszył. Ale nie uwierzył. Nie rzucił ani jednego zaklęcia.
- To bardzo dobrze, że nie uwierzył.
James popatrzył na ojca i ujrzał, jak ten spogląda na niego z dumą.
*
- Jak poradziła sobie Bugakow? - zapytał Albus Scorpiusa po powrocie do zamku. Była już druga w nocy, ale chłopcom daleko było do położenia się do łóżek. Siedzieli po turecku przy kominku w swoim pokoju wspólnym i rozmawiali jak przyjaciel z przyjacielem już od trzech godzin głównie o stanie ojca Albusa. Albus nie zdziwił się zmartwieniem na twarzy Scorpiusa, gdy ten dowiedział się o stanie Harry'ego. Wiedział, że Malfoy bardzo lubi jego ojca i że sam odczuwałby ból, gdyby stało się coś poważniejszego.
- Skończyła na trzecim miejscu. Tak jak James po zwiedzeniu kilka sal usiadła na korytarzu i dopiero wtedy, pół godziny przed końcem czasu, zorientowała się, o które drzwi chodzi.
- Co było w komnatach?
- Ominęła komnatę-widmo, trolla i jednorożca, ale natrafiła na Yeti...
- Co?! - wrzasnął Albus, za co dostał w łeb od Scorpiusa. - Przecież to niebezpieczne!
- Yeti ma tylko jedną gwiazdkę mniej od smoka w klasyfikacji Ministerstwa Magii, a poza tym Bugakow dała sobie radę. Podejrzewam tylko, że Ministerstwo nałoży jakąś karę na organizatorów, bo Ekaterina za bardzo wczuła się w rolę - a oprócz tego stała w kącie i była osaczona - i dosłownie spaliła stwora do kości.
- Nie!
- Tak! Poza tym trafiła na wysiadującego jaja Żmijoptaka, ale jego wystarczyło po prostu uśpić, tak jak zresztą zrobiła. W innej komnacie trafiła na stado młodych akromantul, które zahipnotyzowała tak, żeby atakowały siebie nawzajem. Mam wrażenie, że z nimi zaczęła się trochę bawić, bo mogę od ręki wskazać kilka zaklęć, które szybciej by je pogoniły, a Bugakow chyba za wszelką cenę chciała sobie udowodnić, że potrafi zrobić to, co sobie ubzdurała w tej swojej pokręconej, rosyjskiej główce. No i jej się udało, po piętnastu minutach.
- Trafiła na coś jeszcze?
- Tylko na salamandrę, którą podtopiła w pół minuty.
- No nieźle... A jak Chevalier? Napawa się swoim pierwszym zwycięstwem?
- Taak... Jeśli o to chodzi... - Scorpius przerwał, zmieszany. - Ludzie na zamku mówią, że powinien dostać ostatnie miejsce.
- Dlaczego?
- Albus, pomyśl... On nie wydostał się przez te drzwi dlatego, że to było wyjście - powiedział, krzywiąc się lekko Malfoy. - On wybrał te drzwi dlatego, że to było wejście. To, co zobaczył w komnacie-widmie tak go przeraziło, że chciał po prostu uciec. Wycofać się z zadania. Jest ogromnym szczęściarzem, że to były te drzwi. Nie pamiętasz, jaki był zdziwiony, gdy po wyjściu powitał go aplauz?
Albus zapatrzył się w ogień. Na daną chwilę nie rozumiał, jak Czara Ognia mogła wybrać kogoś takiego jak Chevalier do turnieju. Czy uczniowie, których ze sobą przywiozła Madame Maxime byli aż tak słabi? A może Guillaume był dobry, ale złamał się pod wpływem presji? Presji i paru widm, z którymi najwyraźniej nie może sobie pomóc? Potem pomyślał o niedopracowaniu zadania. Magia powinna wyczuć, że Chevalier nie używa tych drzwi dlatego, że są to właściwe drzwi, a dlatego, że chce się wycofać. Może to brutalne, ale według Albusa Guillaume nie powinien mieć tak prostej szansy na ucieczkę.
Magia spieprzyła sprawę.
Organizatorzy lekko spieprzyli zadanie.
- Do dupy - powiedział jedynie Albus. Zerknął na Scorpiusa, który wyglądał o wiele lepiej, niż przed południem. Nadal był przygnębiony i w ogóle się nie uśmiechał, ale zniknęły cienie pod jego oczami, a same oczy wydawały się bardziej żywe, niż były takie o poranku. - A ty? Jak się czujesz?
Malfoy tylko wzruszył ramionami, nie odpowiadając, a Albus nie naciskał. Siedzieli przed kominkiem dopóki ogień do końca nie wygasł. A potem bez słowa wstali i udali się do swojego dormitorium, aby zażyć chociaż kilka godzin snu.
*
Wszystko zmieniło się dwa dni później.
Podczas śniadania dostali list od matki. Ginny pisała, że z ojcem wszystko w porządku. Żebra już się zrosły, a szok przeszedł. Miał wyjść ze szpitala następnego dnia. Uparty jak zwykle chciał się udać prosto od Ministerstwa kłócić się w sprawie Boyda, bo uzdrowiciele nie znaleźli niczego, co by sugerowało, że chłopak zaatakował Harry'ego wbrew własnej woli. James, Albus i Lily, już uspokojeni, poszli na lekcje.
To były ich ostatnie zajęcia. James słuchał przytyk Quirke na zaklęciach. Albus pilnie notował wykład Holmesa z obrony, a Lily utaplana w błocie przesadzała roślinki na zielarstwie pod czujnym okiem wujka Neville'a.
A potem po każdego z nich przyszła profesor Sinistra z poleceniem zaprowadzenia ich do gabinetu dyrektora.
I cała trójka już wiedziała, że coś jest nie tak.
*
W gabinecie dyrektora spodziewali się spotkać Fawleya, ale jego nie było. Gdy przestąpili próg owalnego pomieszczenia powitała ich grobowa cisza. Postacie na portretach spały. Wszystkie, oprócz Dumbledore'a i młodszej wersji cioci Minnie, którzy spoglądali na nich z powagą. Potterowie rozglądali się po gabinecie z niezrozumieniem i dopiero po chwili zobaczyli skuloną na krześle przy biurku ciotkę Hermionę. Kobieta obudziła się z letargu i odwróciła się w ich stronę. Zamarli, widząc na jej twarzy łzy.
A potem powiedziała wprost to, co miała powiedzieć.
James wybiegł z gabinetu pierwszy.
*
Nie wiedział, dokąd biegnie. Jego nogi same zdawały się go gdzieś ponosić. Zignorował krzyki Albusa i Lily, i po prostu biegł przed siebie. W głowie dźwięczały mu słowa ciotki, płacz Lily i krzyk Albusa.
To nie mogło się dziać.
Przecież wszystko było w porządku dwa dni wcześniej. Ich ojciec powracał do zdrowia. Czuł się coraz lepiej, uśmiechał się i żartował, a teraz...?
I już wiedział, gdzie biegnie.
Przypomniał sobie zmartwienie Iriny Bailey, kiedy weszła do namiotu dla zawodników i powiedziała mu, co się stało z jego ojcem. W jej oczach widział smutek. Martwiła się nie tylko o Harry'ego Pottera, zbawiciela świata, ale o niego, Jamesa Syriusza, który dopiero co przeżył męki w turniejowych komnatach, a teraz musi pogodzić się ze złym stanem swojego ojca. Martwiła się o niego. O jego stan, samopoczucie, psychikę. O niego. I tylko o niego.
Przypomniał sobie, jak po powrocie z Munga godzinami wpatrywał się w jej kropkę na Mapie Huncwotów. Przebiegał wzrokiem po pergaminie w tej i z powrotem, zahaczając o pokój wspólny Slytherinu i dormitorium Lily, sprawdzając, czy jego rodzeństwo jest bezpieczne. Wiedział, że kobieta nie spała i w ciągu kilku godzin obeszła cały zamek. Była w łazience dla nauczycieli. W bibliotece. W skrzydle szpitalnym i pokoju nauczycielskim. W swojej sali i gabinecie. Przez chwilę nawet stała przed wejściem do wieży Gryffindoru, ale kiedy James w końcu zwlekł się z łóżka i postanowił do niej dołączyć, odeszła, a zrezygnowany Potter schował się za kotarami swojego łóżka.
Teraz nie zamierzał się chować. Bo to w niej chciał znaleźć pocieszenie. Tak więc kiedy dotarł do jej gabinetu, nie wahał się ani chwili. Wparował do jej gabinetu, nawet nie pukając.
- James? - spytała przestraszona, podnosząc głowę znad jakiejś książki. - Co się stało?
Zorientował się, że płacze, kiedy Irina do niego podbiegła i wciągnęła go do środka. Zamknęła za nim drzwi i posadziła na fotelu stojącym obok regału na książki. Klęknęła przed nim i drżącą dłonią starła łzy z jego twarzy,
- Czy coś się stało z twoim tatą? - spytała delikatnie.
- Znowu zapadł w śpiączkę - powiedział odrobinę uspokojony. Jej dotyk działał na niego kojąco. - Tylko że tym razem... - przerwał - ...tym razem może się nie obudzić.
Zamknął oczy, żeby znowu się nie rozpłakać, ale jego starania poszły na marne, kiedy Irina usiadła na oparciu fotela i wzięła go w ramiona.
Strumienie łez wylądowały na skórze kobiety. Szlochał, wdychając jej cudowny, cudowny zapach, w pamięci ciągle mając ojca. Dotykał czołem jej szyi, a nosem jej obojczyka i podziwiał jej gładką, gładką skórę, teraz mokrą od jego łez. Kiedy się uspokoił, oderwał się od jej ciała, ale ona nie przestała go dotykać. Starła resztki łez z jego twarzy i popatrzyła na niego ze smutkiem.
- Na pewno zajmują się nim wszyscy najlepsi uzdrowiciele - zaczęła mówić, głaskając go po głowie jak pięciolatka płaczącego po stracie ulubionej zabawki. - Nie możesz tracić nadziei.
- To nie takie proste - wyszeptał. - Nie wiadomo, co spowodowało taki stan. Myślę, że... Myślę, że mogły się w to wtrącić osoby trzecie...
- Co masz na myśli? - spytała, a jej dłoń zamarła na jego głowie.
- Myślę, że ktoś może za tym stać - powiedział pewnym głosem.
Nie było innej opcji. Zdrowemu, wyleczonemu czarodziejowi nie pogarsza się od tak. Ta myśl chowała się gdzieś z tyłu jego głowy, ale kiedy to powiedział, wiedział, że ma rację. Ktoś coś zrobił jego ojcu. A jeśli jego ojciec umrze, on tego kogoś znajdzie. I ten ktoś tego pożałuje.
Podniósł wzrok i spojrzał na Irinę. Kobieta na niego nie patrzyła. Wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w jakiś punkt na jego głową. Była zamyślona, a w zamyśleniu robiła rzeczy, których nie kontrolowała, co już wcześniej zauważył. Tym razem trzymała dłoń na jego karku i bawiła się jego włosami, co sprawiło, że James przez chwilę poczuł, jakby byli parą. Myślał, że kiedy ocknie się z zamyślenia, spłoszy się i natychmiast się od niego oderwie.
Ale tego nie zrobiła.
Po jej wzroku poznał, że wróciła do siebie. Dalej patrzyła na niego ze zmartwieniem, ale była spokojniejsza, widząc, że James już nie płacze. Ciągle go dotykała i sprawiała wrażenie, jakby zaraz znowu miała go przytulić. Spuścił wzrok na jej usta i poczuł, jak się ku niej nachyla.
To był jego koniec.
Z początku jego pocałunek był delikatny. Z łomoczącym sercem smakował jej ust, czuł, jak drżą jej wargi. Był gotowy na to, że się odsunie. Jednak ona tego nie zrobiła. Przysunęła się lekko, a on to postanowił wykorzystać. Objął ją i pociągnął ku sobie, pogłębiając przy tym pocałunek. Była tak blisko, że czuł bicie jej serca. Dzięki jej ustom na chwilę zapomniał o ojcu, którego możliwości utraty bolała go coraz bardziej. Na tą chwilę liczyła się tylko ona, ona i jej ciepłe, miękkie, brzoskwiniowe usta dotykające jego warg.
Wiedział, że ten moment musiał nadejść, ale i tak był rozczarowany, kiedy się odsunęła. Wstała i nie mówiąc ani słowa podeszła do okna. Jej ramiona lekko drżały. James wstał i podszedł do niej, chcąc znowu wtulić się w jej szyję, ale jej zimne słowa zmroziły go w miejscu:
- Myślę, że powinieneś już iść.
Stał jak słup soli i patrzył na jej plecy, nic nie rozumiejąc. Przed chwilą była taka... ciepła. Otwarta. Chętna... A teraz chciała, żeby wyszedł?
- Ale... Irino...
- Profesor Bailey, Potter. Idź już.
Odwróciła się błyskawicznie. Zanim zdążył mrugnąć wyciągnęła różdżkę i jednym machnięciem otworzyła drzwi. Dopadła do niego i zaczęła go popychać w ich kierunku.
- Poczekaj...!
- Wynocha!
Po chwili stał za zamkniętymi drzwiami, a jego serce zalał jeszcze bardziej wzmożony ból.
*
Albusa i Lily znalazł na błoniach. Ślizgon siedział na śniegu, twarz schował w dłoniach, a jego ramiona trzęsły się mocno. Lily była cała oblepiona śniegiem. Płakała cicho, drapiąc się po rękach do krwi. Kręciła co chwilę głową, mrucząc coś pod nosem.
- Nie możecie nam go zabrać! - krzyknęła w końcu w niebo, po czym osunęła się na kolana.
Na całych błoniach zagrzmiał pełen bólu krzyk.
*
Cmentarzowi w Dolinie Godryka zima nigdy nie dodawała uroku.
Chociaż warto się tutaj zastanowić, czy jakiemukolwiek cmentarzowi dodawało cokolwiek jakiegoś uroku? Według Minervy McGonagall nic nie mogło sprawić, że cmentarz mógłby wyglądać uroczo. McGonagall nienawidziła cmentarzy. Jednak ta niechęć nigdy jej nie przeszkadzała w odwiedzaniu swoich najbliższych, których ziemia już dawno jej zabrała - najpierw jej męża, następnie jej rodziców i ostatnio jednego z jej braci. Mimo szczerej niechęci Minerva potrafiła zacisnąć zęby i przejść przez cmentarne bramy bez mrugnięcia okiem.
Przez grubą warstwę śniegu, która ponownie pokryła ulice miasteczka poprzedniej nocy nie było słychać stukania jej laski. Do jej uszu dobiegł dziwny dźwięk i Minerva oglądnęła się za siebie, sprawdzając, czy nikt jej czasem nie śledzi. Pokręciła z niedowierzaniem głową. Zaczęła panikować. Nikt nie miał pojęcia, co ma w planach zrobić. Nikt nie wie, gdzie jej szukać. Jest bezpieczna.
Może zrobić ostatnią rzecz przed swoją śmiercią.
W całym tym chaosie w Mungu nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy byli zajęci monitorowaniem stanu Harry'ego, którego nie potrafił wybudzić żaden z uzdrowicieli. Wszyscy skupiali się na załamanej Ginny, która chciała, pragnęła zobaczyć swoje dzieci, żeby w tej trudnej chwili wszyscy byli razem. Ale kobieta była tak zdruzgotana, że mdlała co chwilę, więc uzdrowiciele nafaszerowali ją eliksirami uspokajającymi, a na powiadomienie dzieci zebrali się w końcu Weasleyowie. Hermiona miała zająć się Jamesem, Albusem i Lily, a Ron pozostałymi dziećmi Weasleyów. Trójka Potterów miała zjawić się kilka godzin później w Mungu, aby pożegnać się z ojcem.
Pożegnać się z ojcem... Nie miała zamiaru do tego dopuścić.
W całym tym chaosie w Mungu nikt nie zwracał na nią uwagi. Nikt nie zauważył, że podkradła ze stolika fiolkę z krwią Harry'ego, którą asystenci mieli pobrać w celu specjalnych badań. Nikt się nie zorientował, że wyszła z Munga, znalazła odosobniony zakątek i zniknęła, aby chwilę później pojawić się w Dolinie Godryka.
Na cmentarzu nie było ani żywej duszy, za co podziękowała niebiosom. Jej laska ani odrobinę nie odbierała jej pewności siebie. McGonagall szła przed siebie, bez trudu odnajdując grób swojego niegdyś ulubionego ucznia i jego żony. Dziadków najukochańszych dzieciaków pod słońcem. Spoglądnęła na biały marmur i westchnęła cicho, odrzucając od siebie laskę. Po czym klęknęła przed grobem i pochyliła się do przodu.
Ściągnęła z dłoni rękawiczki. Wyciągnęła z kieszeni fiolkę z krwią Harry'ego oraz fiolkę ze swoją własną krwią i wylała zawartość na nagrobek. Krew spływała po marmurze, zostawiała ślad na żłobieniach liter, by po chwili wsiąknąć w ziemię. Sentencje szeptane przez McGonagall popychały ją głębiej, głębiej w ziemię, tak głęboko, że przedarła się przez stare drewno obu trumien i w końcu zastygła w kościach małżeństwa.
- Nie możecie go zabrać - powiedziała ostatkiem siła McGonagall, dotykając imion Jamesa i Lily, czując, jak powoli zamykają się jej oczy. - Jeszcze nie.
I padła twarzą w śnieg, przekonując się po raz ostatni, że magia krwi jest tak samo silna, jak magia miłości.
Kiedy otworzyła oczy było całkiem biało. Ale to nie był śnieg. Nicość dzwoniła jej w uszach, kiedy wstawała z pozycji leżącej, z radością odnotowując, że już nie potrzebuje laski.
- Masz coraz mniej czasu, Minervo - usłyszała. Odwróciła się, gotowa zobaczyć postać Albusa za swoimi plecami, ale za nią nie było nikogo.
A więc pobiegła przed siebie, bo jej misja jeszcze nie dobiegła końca.
Nie miała pojęcia, ile minęło, zanim go odnalazła. Harry siedział po turecku pośrodku nicości. Miał na sobie zwykłe dżinsy i biały podkoszulek; był boso. Gdy podeszła bliżej zauważyła, że nie ma na nosie okularów. Brak okularów i przygarbione plecy sprawiły, że wyglądał tak, jakby znowu miał siedemnaście lat, a nie czterdzieści jeden. Nie było z nim nikogo, ale wiedziała, że oni są obecni gdzieś w jego głowie, rozmawiają z nim, namawiają go...
A on już prawie im uległ.
- Harry?
Potter podniósł głowę i popatrzył na nią zamglonym wzrokiem. Zmarszczył brwi, kiedy McGonagall przed nim uklękła i wzięła jego ręce w swoje dłonie. Ścisnęła mocno, chcąc, aby się na niej skupił.
- Co ty tutaj robisz? - zapytał, próbując odsunąć swoje ręce, ale zatrzymał go stalowy ucisk jej dłoni.
Naprawdę podobało jej się to, że odzyskała część swoich sił.
- Przyszłam z tobą porozmawiać - odpowiedziała. - O nich.
- Nie ma o czym rozmawiać - skrzywił się lekko. Błądził wzrokiem po otaczającej ich nicości i z każdą chwilą wydawał się jej coraz bardziej szalony.
- Owszem, jest - powiedziała surowo, przywołując swój nauczycielski ton. - Muszą wiedzieć, że to dla nich jest również niebezpieczne! Jeśli dalej będą się tak zachowywać, stracą swoje miejsce w...
- Próbujesz mnie od tego odwieźć - zrozumiał, a jego oczy powiększały się z każdym kolejnym słowem. - Chcesz mnie powstrzymać!
- Po to tutaj jestem - odparła. Patrzyła na niego z rosnącym niepokojem. Nie zachowywał się jak ten auror, którego znała. Znowu był dzieckiem, które pragnie poznać swoich rodziców. I tym razem jest w stanie zrobić wszystko.
Nie zdawał sobie sprawy, że nim manipulują.
- Wiedzą, co zrobiłaś - powiedział Harry, patrząc na nią przerażony. - Od tego nie ma odwrotu!
- Kiedyś to zrozumiesz - ścisnęła mocniej jego dłonie, wiedząc, że to co powiedziała jest prawdą.
- Oni cię tak bardzo teraz nienawidzą.
Zignorowała igiełkę bólu, które zakuła ją w pierś.
- Ja ich wciąż kocham - powiedziała tylko i uśmiechnęła się, kiedy postać Harry'ego zaczęła blaknąć. - A ciebie i twoje dzieci kocham jeszcze bardziej.
Zobaczyła szok na jego twarzy, kiedy zrozumiał, co to dla niej oznacza. Ale zniknął, nim zdążył cokolwiek powiedzieć.
Minerva wiedziała, że kiedyś jej za to podziękuje. Uśmiechnęła się ze smutkiem i wstała z klęczek, po czym ruszyła przed siebie, aby zacząć pierwszy etap swojego pozaziemskiego życia.
Jej misja dobiegła końca.
*
Kiedy Harry Potter wybudzi się ze śpiączki, z Minervy McGonagall uleci ostatnia cząstka życia. Cząstka ta zawędruje za swoimi braćmi, pozostawiając za sobą jedynie delikatny uśmiech spełnienia na twarzy staruszki.
Dzięki tej cząstce ludzie się dowiedzą, że Minerva pozdrowiła śmierć jak starego przyjaciela i razem z nią odeszła z tego świata.
Yaaay! Nowy rozdział! Mam nadzieję, że cieszycie się tak samo, jak ja ;D Ostatni fragment z Minnie po prostu szedł mi tak lekko i przyjemnie, że aż sama byłam zdziwiona! Pozostała część rozdziału niekoniecznie lekko, no ale nic! :D
Powoli zbliżamy się do końca naszego opowiadania! W KOŃCU! Najwyższa pora, to opowiadanie ma już dwa lata...
Mam nadzieję, że się podobało!
xx